– Wlej mu to w gardło – powiedział Barney. – Upij go porządnie.
Nathan zawahał się, ale przyłożył butelkę Joelowi do ust.
– Masz go upić, na miłość boską, a nie rozweselić – warknął Barney. Chwycił butelkę, brutalnie włożył mu ją między zęby i porządnie przechylił. Alkohol lał się Joelowi do gardła i wylewał na koszulę. Joel krztusił się, tak jakby zbierało mu się na wymioty, lecz po chwili butelka była już prawie pusta.
Następnie jednym zdecydowanym ruchem Barney oderwał nogawkę wraz z bandażem z podartego płótna i oczom wszystkich ukazała się rana. Rozległ się okrzyk i prawie wszystkie panie wycofały się z jadalni z twarzami bladymi jak ściana. Kilku mężczyzn cofnęło się o kilka kroków, szczególnie wtedy, gdy poczuli smród zalatujący z rany w nodze, która była już dotknięta gangreną. Wszyscy mogli teraz zobaczyć, jak potwornie Joel się okaleczył.
Rana Joela była wilgotna, otwarta, nabrzmiała, zielonkawa, cała pokryta wodnistymi pęcherzykami. Rana sączyła i gniła. Barney nie mógł znieść okropnego smrodu. Z rany wystawało coś, co wyglądało jak kawałek szkła.
Barney dotknął nożyczkami brzegów rany oraz kawałka szkła. Joel, o dziwo, prawie się nie poruszył. Obrzeże rany przypominało rybie usta i Joel nie miał w tym miejscu czucia, gdyż było ono martwe. Odczuwał jedynie ból w zaczerwienionym miejscu wokoło rany, które gangrena zaczynała właśnie atakować.
Przez wiele dni Barney domyślał się tego, lecz teraz, gdy ujrzał ranę, był tak wstrząśnięty, że nie potrafił nic powiedzieć, nic zrobić. Położył nożyczki na ręczniku i uklęknął przy Joelu z pochyloną głową i zamkniętymi oczami.
– Wyślę kogoś po doktora Tutera – powiedział Rhodes.
Barney podniósł wzrok.
– Dziękuję, sam nie dam sobie rady.
– Czy to jest to, czego szukałeś? – zapytał Rhodes, wskazując na ranę.
– Też już słyszałeś – stwierdził Barney.
– Takie wiadomości rozchodzą się niesłychanie szybko – powiedział Rhodes. – Jeśli się bardzo chce, to można się wszystkiego dowiedzieć. Moi Murzyni o niczym innym ostatnio nie rozmawiają, bez przerwy tylko roznoszą plotki o ogromnym diamencie znalezionym na działce pewnego Żyda w Kimberley.
– Wygląda na to, że ten Żyd dowiedział się o wszystkim ostatni – powiedział Barney.
– Wszystko jedno – uśmiechnął się Rhodes. – Wiesz przeciesz, że ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Znalazł się przecież, jest twój, trzeba go tylko wydłubać.
– Joel jest moim bratem – powiedział Barney.
– Nie słyszałeś wspaniałych opowieści Harolda o braciach, którzy oślepiali się nawzajem i zamykali, gnijąc potem przez resztę życia w jakichś komórkach? Wszystkiemu winne te diamenty.
– Słyszałem. – Barney skinął tylko głową.
– No widzisz – powiedział Rhodes. – Masz tu przed sobą dowód na to, co ludzie są w stanie zrobić, by zdobyć dużą bryłkę skrystalizowanego węgla. Są w stanie skrzywdzić nie tylko innych. Również i siebie samych.
Barney milczał przez kilka minut, nie podnosząc się z klęczek. Rhodes obserwował go z prawie niewidocznym uśmiechem na twarzy. Gdyby chodził jeszcze do szkoły, sprawiliby mu pewnie niezłe lanie za ten głupi uśmiech. Po chwili Barney znowu wziął do ręki nożyczki, chwycił Joela za łydkę tuż pod kolanem i kiedy unieruchomił już w ten sposób nogę, wolnym ruchem włożył końce nożyc pomiędzy szklaną bryłkę a pokryty pęcherzykami brzeg rany. Joel był już prawie nieprzytomny i kiedy Barney wpychał nożyce coraz głębiej w miękkie, pozbawione czucia ciało, Joel wydał tylko świszczący dźwięk przez zaciśnięte zęby.
Ogromny kamień wypadł wreszcie na ręcznik. Barney wyjął swoją chusteczkę do nosa z kieszonki marynarki i z obrzydzeniem go zawinął. Rhodes chrząknął, co mogło oznaczać rozbawienie, ironię, a może po prostu ulgę, że było już po wszystkim.
Barney wstał. W drzwiach ukazał się właśnie doktor Tuter prowadzony za rękaw przez młodego, bosego Hotentota. Na widok Barneya doktor Tuter zaczął mrugać oczami, tak jakby go nie poznawał.
W rogu pokoju stała Sara. Ręce miała złożone jak do pacierza, a na jej twarzy malowało się ogromne napięcie. Nie opodal stała Nareez w szmaragdowej szacie. Barney podniósł do góry rękę z diamentem zawiniętym w chustkę nie triumfująco, lecz jakby po prostu chciał powiedzieć: Zobaczcie, znalazłem go!
Rhodes, nie wiadomo dlaczego zadowolony sam z siebie, powiedział:
– Dobra robota – po czym z rękami w kieszeniach zaczął przepychać się przez tłum gości w kierunku Alfreda Beita, z którym nie dokończył wcześniejszej rozmowy. Poczęstował się kolejnym kieliszkiem szampana.
Pan Ransome zamiatał swoje małe podwórko na tyłach domu, kiedy przy płocie pojawiła się Mooi Klip w dużym letnim czepku. Z koszykiem piżmianu jadalnego i czerwonej kapusty pod pachą stała w słonecznym blasku i patrzyła na niego. Oparł miotłę o ścianę i tyłem dłoni wytarł pot z czoła.
– Natalio! Jak miło cię zobaczyć.
Mooi Klip uśmiechnęła się.
– Już tyle razy wybierałam się do pana – powiedziała. Pan Ransome otworzył bramę i wpuścił ją do środka
– Robię, co mogę, żeby tu było czysto, ale jest tyle innych spraw, tyle dusz, które trzeba ratować. Zapamiętaj sobie moje słowa: teraz, kiedy mamy nowego gubernatora, będzie nam łatwiej nawrócić całą Południową Afrykę na wiarę chrześcijańską.
– Nawet nie wiedziałam, że mamy nowego gubernatora – odparła Mooi Klip. – To tylko świadczy o tym, jak wielką jestem ignorantką w tych sprawach.
– Nie wiem, od kogo miałabyś się o tym dowiedzieć – rzekł pan Ransome. – Ale wejdź, proszę, napijemy się herbaty. Przysłali mi właśnie wspaniałą herbatę z Cape.
Poprowadził ją przez zarośniętą werandę swego domku, pod gmatwaniną pnączy tropikalnych i przez otwarte drzwi do skromnego pokoju dla gości, w którym meble dostosowane były ściśle do budżetu Kościoła anglikańskiego. Stało w nim kilka ciemnych, tanich krzeseł i podrabiana jakobińska kanapa z powypychanymi poduszeczkami. Ozdobnie oprawione Biblie misyjne i książeczki do nabożeństwa poustawiane były niedbale na biurku, po którym walały się też ozdobne serwetki poplamione herbatą, drewniany krzyż oraz puszka herbatników Huntley & Palmers'Albany.
W całym pokoju był tylko jeden przedmiot, z którym czuł się związany – była nim akwarela przedstawiająca podmiejską ulicę z murowanymi domami i rosnącymi wzdłuż niej drzewami.
– To ulica, przy której mieszkałem – powiedział pan Ransome. – Moja mama namalowała go, kiedy chorowała na szkarlatynę.
Mooi Klip postawiła swój koszyk i usiadła na kanapie. W słońcu wyraźnie zarysowywał się jej profil, a w zagłębieniach obojczyka królował cień. Pan Ransome spojrzał na nią i uniósł nieco ręce, tak jakby miał coś ważnego do powiedzenia, ale zapomniał co.
– Przyszłam w związku z Coenem – powiedziała Mooi Kip.
– Chcesz ustalić dzień, prawda? – zapytał pan Ransome. – Zaraz przyniosę kalendarz i wstawię wodę na herbatę. Elretha poprosiła o wolny dzień, żeby mogła odwiedzić kuzyna. Elretha jest silnie związana ze swoją rodziną. To dobra chrześcijanka.
– Zdecydowałam się nie wychodzić za Coena – oświadczyła Mooi Klip.
Pan Ransome utkwił w niej wzrok.
– Zdecydowałaś się nie wychodzić za niego? Ale dlaczego, moja droga Natalio? Czy coś się stało?
Podniosła głowę i obdarzyła pana Ransome łagodnym, odważnym uśmiechem.
– Razem tak postanowiliśmy. On jest dobrym człowiekiem, jest łagodny jak baranek, ale to nie jest dla mnie odpowiedni mężczyzna. Barney tak bardzo mi pomógł, dzięki niemu poznałam swoje możliwości. Gdybym wyszła za mąż za Coena, byłabym tylko żoną farmera i prawdopodobnie przez resztę życia nie miałabym do kogo odezwać się po angielsku, chyba że do pana.