Выбрать главу

– Jesteśmy przecież przyjaciółmi, prawda? My, Amerykanie i Brytyjczycy?

– Nie wiem – odparł Barney. – Przecież niecałe sto lat temu dziadek królowej Wiktorii toczył z nami krwawe walki.

Hunt głupio się uśmiechnął.

– Chyba żartujesz. Jesteś przecież niemieckim Żydem. Co ciebie może obchodzić Jerzy III? A poza tym królowa też ma w sobie niemiecką krew. Powinieneś się więc cieszyć, że możesz jej podarować Gwiazdę.

– Podarować? – zapytał Barney, ignorując uwagę na temat swojego pochodzenia.

– Nie w tym znaczeniu, mój drogi przyjacielu. Oczywiście, że ci zapłacą.

– Kto?

– Konsorcjum brytyjskich biznesmenów, w których interesie leży, aby Afryka Południowa tworzyła zorganizowane, przynoszące zyski i dobrze zarządzane dominium i aby kraj Zulusów był Ali Sir Garnet tak szybko, jak to tylko możliwe.

– Ali Sir co?

– Przepraszam, stary przyjacielu. To modne określenie w Kolonii. Wzięło się od sir Gameta Wolseleya, który pokonał Ashanti w '73. Oznacza „we wzorowym porządku"!

– Wy, Brytyjczycy, macie śmieszne określenia na wszystko, prawda? – powiedział Barney. – Jakiego określenia używasz, chcąc komuś powiedzieć, żeby się wyniósł z twojego domu?

Hunt zrobił głupią minę.

– „Spływaj" byłoby chyba najbardziej odpowiednie.

– Dobra. No to spływaj.

Hunt westchnął.

– Chyba naprawdę nic nie rozumiesz. Jestem tu po to, żeby zaoferować ci niemal każdą sumę, oczywiście w granicach rozsądku i pod warunkiem, że sprzedając nam go, zrobisz dużo hałasu na temat tego, w jaki sposób go znalazłeś i jak dumny jesteś, iż możesz przekazać go Jej Wysokości.

– Diament nie jest jeszcze wyceniony – powiedział Barney. – Mój dealer nadal przeprowadza testy.

– A co te testy wykazały do tej pory? Czy są jakieś pęknięcia? Jaki ma kolor? Nie mam zamiaru kupować kota w worku. Może królowej wcale się nie spodoba?

– To wyjątkowo udany liliowy kamień ważący dokładnie 356,2 karaty. Nie ma żadnych pęknięć. To wszystko, co mam ci do powiedzenia.

Hunt wypił łyk dżinu i wyjął chusteczkę do nosa, by przetrzeć nieco usta.

– Jestem upoważniony, aby zaproponować ci siedemset pięćdziesiąt tysięcy funtów w złocie i w banknotach.

– Być może jest wart więcej – stwierdził Barney – a być może mniej. Nie mogę nic powiedzieć, dopóki nie skończymy testów. A poza tym nie bardzo podoba mi się pomysł wykorzystania diamentu do odwrócenia powszechnej uwagi od jednej z waszych parszywych wojen.

– Uspokój się – powiedział Hunt. – Rozbicie Imperium Brytyjskiego to poważna sprawa. Wszędzie tam, gdzie Brytyjczycy sprawują rządy, panuje sprawiedliwość, wolność, ściśle przestrzega się fair play i na każdym kroku natknąć się można na dżin i cudzołóstwo, więc ci, którzy nie chodzą po czworakach, leżą rozciągnięci na plecach.

Barney skrzywił się, wyraźnie rozbawiony. Lecz po chwili nagle powiedział:

– Nie sprzedaję. Nie teraz. Chcę, żeby ten kamień przeszedł przez wszystkie fazy obróbki oraz marketingu i chcę być przy tym obecny. I dopilnuję, aby został kupiony przez właściwą osobę oraz został użyty do właściwych celów. Gwiazda Wiktoria? Chyba żartujesz.

– Mogę ci dać milion funtów – powiedział Hunt, szczerząc zęby.

– Ot tak, po prostu? Przecież go nawet nie widziałeś.

– Oczywiście po dokładnych oględzinach. Ale jeśli kamień jest taki, jak mówisz, 356,2 karaty i żadnych pęknięć, nie widzę przeszkód. Wtedy jest tyle wart.

– Nie sprzedaję – powtórzył Barney.

– Milion dwieście – powiedział Hunt. – To moje ostatnie słowo!

– Powiedziałem ci, że nie sprzedaje.

– W takim razie jesteś głupcem, drogi przyjacielu. Nigdzie nie dostaniesz więcej niż prawie 1,25 miliona, nawet za trzystupięćdziesięciokaratowy diament bez pęknięć. To najlepsza oferta, jaką możesz dostać, i wierz mi, że jeśli jej nie przyjmiesz, będziesz żałował do końca życia.

Barney wyciągnął rękę nad zielonym skórzanym blatem swojego biurka i podniósł mały mosiężny dzwonek z twarzą diabełka. Zadzwonił trzymając go w dwóch palcach, skupiając jednocześnie całą uwagę na Huncie.

– Nie sprzedaję – powtórzył.

Hunt jeszcze przez sekundę siedział w tym samym fotelu, głośno bębniąc palcami w jego poręcz. Po chwili wstał szybko jak sprężyna, podniósł laskę, rękawiczki i powiedział:

– Bardzo dobrze. Jak nie sprzedajesz, to nie sprzedajesz. Miło było się z tobą znowu spotkać.

Horacy otworzył drzwi.

– Tak, szefie?

– Pokaż panu Huntowi drogę, Horacy.

– Tak, szefie. Tędy, panie Hunt, proszę pana.

– Aha, Barney – powiedział Hunt, kiedy był już przy drzwiach. – Zapomniałem cię jeszcze o coś zapytać.

– O co chodzi?

– O twojego brata, Joela… z tego, co wiem, ulokowałeś go tu, tak przynajmniej napisali w „Colesberg Advertiser".

– Tak, to prawda.

– Napisali, że nie czuje się najlepiej.

– Tak, miał jakąś infekcję. Stracił lewą nogę.

– Przykro mi – powiedział Hunt. – Więc nadal tu mieszka z tobą?

– Ma swój apartament na górze. Ostatnio trzyma się od wszystkich z daleka. Gra dużo w szachy. Prawie go nie widuję.

Hunt zamyślił się i cały czas lekko się uśmiechał. Po chwili powiedział:

– Mówiono, że twój brat znalazł diament pierwszy i ukrył go potem przed tobą.

– Tak? – zdziwił się Barney.

– W każdym razie tak słyszałem w De Beers. Bardzo możliwe, że to zwykła bzdura.

– Zgadzam się, że to bzdura – powiedział Barney spokojnym głosem. – A teraz przepraszam cię, ale mam dużo pracy. Na długo zatrzymałeś się w Kimberley?

– Tydzień czy dwa. Żeby mieć pokrycie na moje skandaliczne wydatki.

– Musisz w takim razie przyjść do nas na obiad. Porozmawiam z Sarą.

– Mój drogi przyjacielu, zawsze byłeś dżentelmenem. Bardzo dziękuję za zaproszenie.

Kiedy Hunt wyszedł, Barney stał za biurkiem, na którym znajdowała się lampa z zielonym kloszem. Światło padało w taki sposób, że wydawał się wyższy, niż w rzeczywistości. Był w ponurym nastroju, ponieważ dręczyły go tysiące pytań, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi – pytań dotyczących jego samego, szczęścia i smutnego, groteskowego świata, w którym najważniejsze były manipulacja oraz pieniądze. Ten świat stawał się powoli jego światem. Powodem takiego stanu rzeczy był ogromny liliowy diament. Jego diament. Przypomniał sobie bogatych ludzi, których widywał dawno temu w Nowym Jorku w lśniących melonikach na głowach, w płaszczach z karakułowymi kołnierzami, rozpartych w swoich powozach, ze starannie wy-czesanymi bokobrodami i twarzami obojętnymi jak twarze królów. Teraz wiedział już, dlaczego tak wyglądali. Byli zadbani, ponieważ byli bogaci i mogli sobie pozwolić na służących, lecz obojętność malująca się na ich twarzach wynikała z niepewności, którą odczuwali i której jednocześnie bali się okazać. Barney myślał kiedyś, że bycie zamożnym musi być wspaniałe, lecz teraz był przecież zamożny: w tej okazałej bibliotece, wypełnionej tysiącami nie przeczytanych książek, czuł się jednak obco i niepewnie, a jednocześnie bardziej niż kiedykolwiek przedtem pragnął miłości i przyjaźni.

Nie tęsknił za Clinton Street ani za Lower East Side. Nadal wolał być potentatem diamentowym niż krawcem spełniającym cudze zachcianki. Lecz zaczynał znowu odczuwać tę straszną samotność, którą czuł, gdy po raz pierwszy przepłynął Ocean Atlantycki w drodze do Liverpoolu. Teraz zdał sobie sprawę z tego, że uczucie samotności nigdy go nie opuszczało, z wyjątkiem tych miesięcy, które spędził z Mooi Klip.