Wstał zza biurka i podszedł do stalowocementowego sejfu Union, który został zainstalowany pod jedną z półek z książkami. Wyjął kluczyk i otworzył podwójne drzwi. Na górnej półce, owinięty w miękką skórę gazeli, spoczywał diament. Wyjął go, podszedł do lampy stojącej na biurku, rozwinął skórzaną szmatkę i oto diament ukazał się w całej swej okazałości, uosobienie prawdziwego piękna.
Kilku kupców złożyło mu już oferty kupna diamentu. Większość z nich występowała w imieniu rządów lub zamożnych kolekcjonerów. Dwór rosyjski interesował się nim wyjątkowo żywo i dwukrotnie wysyłał belgijskich dealerów, którzy proponowali sumę prawie miliona funtów, aczkolwiek byli bardzo powściągliwi. Lecz Harold Feinberg zalecał ostrożność. Diament był na tyle rzadki oraz ogromny, że mógł mieć wpływ na politykę, mógł też w spektakularny sposób pomnożyć czyjś majątek. Został znaleziony na terenach, które Brytyjczycy uważali za swoje i w „The Times" pojawiły się już listy, w których pytano, kiedy diament znajdzie się w kraju, do którego należy. Główny Zarząd do spraw Ochrony Przemysłu Górniczego oraz Government House nie pochwaliłyby braci Blitz za sprzedanie diamentu carowi lub Prusakom, a już na pewno nie Holendrom. Zbyt wielu było sympatyków Burów wśród kupców diamentów z Amsterdamu, którzy mogliby się pokusić o oddanie go w ręce mieszkańców Orange Free State. Diament stałby się wtedy symbolem ich niezależności, a republika Burów utwierdziłaby się w przekonaniu, że ma pełne prawo do kopalni diamentów. Barney przechowywał diament w sejfie od owego pamiętnego dnia, w którym został znaleziony. Pozwolił Haroldowi na obejrzenie go i przeprowadzenie odpowiednich testów. Harold spędził w bibliotece cały dzień, przerywając tylko na chwilę na wypicie filiżanki kawy i skonsumowanie talerza kanapek z wołowiną, lecz nawet wtedy nie odrywał od niego oczu. Był jak zaczarowany. O czwartej Barney skończył swoją robotę papierkową i przyszedł do biblioteki, aby popatrzeć.
– Prawie skończyłem – powiedział Harold. – Ma kilka malutkich wrostków z jednej strony, ale znikną, kiedy go oszlifują. To zdumiewający diament. Po prostu zdumiewający. Szkoda, że mój stary ojciec nie może go zobaczyć. Wycisnąłby łzy z jego oczu.
– Jakie testy przeprowadziłeś? – zapytał Barney. – Jesteś pewien, że to diament? Na sto procent?
– Nie mam wątpliwości – odparł Harold. – Sprawdziłem twardość, pocierając innym diamentem. Także szafirem. Tego testu nie wolno przeprowadzać na oszlifowanym diamencie, bo można uszkodzić brzegi. Ale w tym przypadku nie ma żadnych wątpliwości.
– Myślałem, że standardowy test polega na uderzeniu diamentu młotkiem – zauważył Barney.
– Tak się mówi. Ale kłopot w tym, że diamenty są kruche, chociaż twarde, i mógłby rozpaść się na drobne kawałki. Znam dwóch kupców z East Endu, którzy namawiali kopaczy do sprawdzania, czy ich kamienie są prawdziwe, tym właśnie sposobem. Kazali im uderzyć je młotkiem. Kiedy rozczarowani kopacze oddalili się, kupcy pozbierali kawałki, po czym sprzedali je przemysłowcom oraz jubilerom, a ekspedientki w sklepach nosiły je potem w swoich pierścionkach zaręczynowych. Zrobili na tym niezły interes.
Barney podniósł diament i obracał go na wszystkie strony.
– Jakie inne testy wykonałeś?
– Napięcie powierzchniowe, choć trudno coś powiedzieć na sto procent, ponieważ nie był jeszcze obrabiany. Kropla wody zostawiona na jego powierzchni utrzymuje się dłużej niż na innych kamieniach. No i przewodnictwo cieplne. Sam zauważyłeś, jak szybko się rozgrzewa i traci potem ciepło, gdy trzyma się go w ręce i odkłada na biurko.
– Ile jest wart? – zapytał Barney. – Może wiesz chociaż w przybliżeniu?
Harold spuścił rękawy koszuli i spojrzał na Barneya. Był już zmęczony.
– Ten diament wart jest tyle, ile jest się gotowym za niego zapłacić, ale na twoim miejscu nie sprzedałbym go za mniej niż milion funtów w złocie – odpowiedział.
Barney siedział teraz w bibliotece z głową podpartą na rękach, wpatrywał się w diament i myślał. Nigdy jeszcze nie posiadał tak wspaniałej rzeczy, czystej, jasnej i tak doskonałej, że prawie świętej. Gdyby wszystkie prawa i prawdy zawarte w Pięcioksięgu można było skupić w jednym przedmiocie, tak by właśnie wyglądał. Ten ogromny diament był wart znacznie więcej, pieniądze nie wystarczą, aby go kupić. Jednocześnie niedługo będzie musiał z niego zrezygnować, Barney doskonale o tym wiedział. Zbyt silna była finansowa oraz polityczna presja świata.
Teraz jednak, kiedy samotność tak bardzo mu dokuczała, diament był dla niego prawdziwą pociechą. Mógł się w niego wpatrywać całymi godzinami, obracając na wszystkie strony, próbując zobaczyć wszystkie barwy, którymi się mienił, wszystkie odcienie drzemiące w jego lilioworóżowym wnętrzu. Joel, wpatrując się w niego, marzył o luksusie, bogactwach i kobietach. Dla Barneya diament był dowodem na istnienie Boga, niezbitym i namacalnym dowodem na to, że Barney nie został przez Niego zapomniany, mimo iż tyle razy odchodził, wątpił, zasypiał bez modlitwy.
Barney szeptem wyrecytował w swojej wielkiej bibliotece słowa Koi Nidre, modlitwy, którą odmawia się w wigilię Yom Kippur. Następnie położył masywny diament tak blisko lampy, że zaczął mienić się nieziemskim, różowym światłem. Nie płakał. Za późno na łzy. A poza tym na biurku leżał przecież przed nim najdoskonalszy symbol zachłanności człowieka i rozrzutności Boga.
O dziesiątej Barney wszedł na górę, żeby zobaczyć się z Joelem. Robił to niechętnie. Od pamiętnego przyjęcia weselnego obydwaj bracia prawie przestali ze sobą rozmawiać: Joel z powodu wstydu, że został przyłapany, i smutku, że nie udało się mu wywieźć diamentu po tych wszystkich cierpieniach, które sam sobie zadał, a Barney – ponieważ już Joelowi nie ufał.
Kiedy Barney zapukał do drzwi i wszedł, w sypialni Joela była właśnie Sara. Siedziała na brzegu łóżka i grała z nim w karty. Stawką były cukierki miętowe. Jak zwykle była modnie ubrana. Miała stalowoszarą, atłasową suknię koktailową, a na piersiach nosiła długi diamentowy naszyjnik. Jej włosy zaplecione były w warkocz i ozdobione diamentowymi spinkami. Wszystkie diamenty otrzymała w prezencie od Barneya; diamentowy naszyjnik, który został wyceniony na dwadzieścia dwa tysiące pięćset funtów, dostała od Barneya w tydzień po tym, jak dowiedziała się, że nie jest on członkiem klubu Kimberley i że będąc Żydem, prawdopodobnie nigdy nim nie będzie.
Joel wyglądał nieprzyzwoicie zdrowo. Odkąd doktor Tuter odciął mu lewą nogę w dzień przyjęcia – w czasie operacji zarówno chirurg, jak i pacjent byli nieprzytomnie pijani – czuł się lepiej, a dobry humor dopisywał mu jak nigdy dotąd. Doktor Tuter posmarował mu nogę maścią z kwasem bornym, co zapobiegło dalszemu rozszerzaniu się gangreny, i Joel wolno, lecz pewnie, wracał do zdrowia. Gdy ustał ból, który Joel odczuwał po operacji, stwierdził, że dokuczliwe męczarnie, przez jakie zawsze przechodził, ustały. Co prawda lewe biodro ciągle jeszcze dawało o sobie znać w burzowe dni, lecz sypiał lepiej, jadł, jak się należy, przekomarzał się nawet z angielską pielęgniarką, rumianą Betty, którą Barney sprowadził specjalnie z Capetown. Tłumaczył jej, że jednonogi mężczyzna lepiej sobie poradzi z kobietą niż dwunogi. Oczywiście służący mieli teraz dużo mniej kłopotów z odróżnieniem obydwu pracodawców w rozmowach. Rozkazy wydawał teraz „Jednonogi pan Blitz" lub „Dwunogi pan Blitz".
– Przyszedłem zobaczyć, jak się miewasz – powiedział Barney, przestępując z nogi na nogę.
– Przegrywa w karty, to mówi bardzo wiele o jego samopoczuciu – odparła zamiast Joela Sara.
– Aha – powiedział Barney z uśmiechem, który zniknął równie szybko, jak się pojawił.