Barney nie odpowiedział, przewrócił się tylko na drugi bok, wygodnie się ułożył i zamknął oczy. Rano miał do napisania trzy listy do prawników Quadrantu, więc musiał wstać o piątej. Praca w kopalni zaczynała się o szóstej, a chciał tam być wcześnie. Jego Murzyni zabiorą się wreszcie do pogłębiania dwóch najnowszych działek. Chciał wyrównać je z pozostałymi wykopami prowadzonymi na terenach braci Blitz. Jeśli wszystko pójdzie jak należy, to będzie wystarczająco dużo miejsca na wprowadzenie ekskawatora. Wtedy ponad dziesięciokrotnie zwiększy się dotychczasowa produkcja.
Nie wiedział, że Sara przez całą noc leżała obok niego, nie zmrużywszy oka. Nie wiedział też, kiedy wychodził rano z sypialni i pochylił się nad łóżkiem, całując ją w czoło, że wcale nie spała. Lecz co najtragiczniejsze, nie miał najmniejszego pojęcia o tym, że nigdy więcej już jej nie pocałuje.
Rozmawiał w kopalni z kierownikiem robót, kiedy zauważył brak klucza do sejfu. Jadł ciastko z serem, popijając czarną herbatą z kubka. Popołudnie było wyjątkowo upalne i zanim usiedli na ustawionych pionowo skrzynkach z narzędziami przy starym podrapanym stole kuchennym, Bar-ney zdjął kamizelkę i powiesił ją na najbliższej łopacie.
– Nie zostawiałbym tak kluczy – powiedział kierownik robót. – Murzyni mają w dzisiejszych czasach bardzo zwinne ręce. Mówią na nich „kawki": biorą wszystko, co się świeci.
Barney wyjął z butonierki kółko z kluczami i rzucił na stół. Potem usiadł i wyjął papierową torebkę, którą dostał od Kitty po śniadaniu. Kierownik robót, niski, krępy Australijczyk z długimi jak u goryla ramionami, pałaszował już grubą pajdę chleba z kiełbasą i musztardą: w zasadzie musztardy było dużo więcej niż kiełbasy.
– Wczoraj późno wieczorem widziałem Dżentelmena Jacka – powiedział kierownik robót z pełnymi ustami. – Siedział na chodniku przed barem Dodda, pijany jak bela. Widział pan ten jego elegancki garnitur? Miał dziury na kolanach, łokciach i był tak obrzydliwie brudny, że aż śmierdział. – Sięgnął po kubek i wypił duży łyk żółtawej herbaty, by spłukać chleb z kiełbasą. – Nie mam pojęcia, dlaczego pan tego Murzyna nie kazał aresztować i powiesić.
– To nie była jego wina, dlatego – powiedział Barney. – A poza tym nigdy już nie dostanie pracy na polach diamentowych, od nikogo.
– Stafford Parker kazałby go wykastrować.
– Być może. Ale ja nie jestem Staffordem Parkerem.
Spojrzał na klucze i popchnął je trochę, bo słońce odbijało się w mosiężnej owalnej blaszce z imieniem i raziło go w oczy. Klucze rozrzuciły się na kółku i wtedy właśnie zobaczył, że nie ma na nim klucza od sejfu. Marszcząc brwi, odstawił kubek i chwycił kółko. Dotykał klucza po kluczu, sprawdzając, czy się nie pomylił.
– Coś nie tak? – zapytał kierownik robót. Barney ścisnął klucze w dłoni.
– Nie wiem. Słuchaj, muszę na chwilę zajrzeć do domu. Dopilnuj, żeby ta boczna ściana nie zawaliła się, kiedy zaczną wykopywać resztki gruzu, dobrze? Nie chcę, żeby połowa działki Tennenta runęła na naszą.
– Oczywiście. Nie dokończy pan lunchu?
– Zjedz, jak jesteś głodny. Gdzie Michael? Zupełnie nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć, gdy Michael wiózł go po kamienistej drodze prowadzącej do Vogel Vlei. Co chwila wyjmował kółko z kluczami, przeszukiwał kieszenie kamizelki, ale bez skutku – klucza nie było. I na pewno go nie zgubił. Kółko wykonane było z twardej stali i Barney łamał sobie paznokcie za każdym razem, kiedy zakładał czy zdejmował jakiś klucz. Klucz do sejfu został specjalnie przez kogoś wyjęty, a ponieważ nie rozstawał się z kółkiem przez cały dzień, musiano to zrobić w nocy, kiedy spał.
Nie mógł to być Hunt, ponieważ nie wiedział, gdzie Barney trzyma klucze w nocy, pod skarpetkami, w szufladzie swojej komody. Nie mógł to też być Joel, ponieważ poruszał się jedynie o kulach, więc nie wśliznąłby się do sypialni Barneya, nie budząc go, niezależnie od tego, jak mocno by spał.
Nie chciał rozważać innych możliwości, lecz z drugiej strony, nie mógł się powstrzymać. Kiedy powóz wjeżdżał na obsadzoną po obu stronach drzewami drogę dojazdową do Vogel Vlei, zamknął oczy, lecz zobaczył tylko Sarę; uśmiechniętą Sarę, gniewną Sarę, smutną Sarę. Duży biały dom stał pogrążony w ciszy, pełen majestatu, tonąc w gorącym popołudniowym słońcu. Kiedy Michael zajechał pod frontowe drzwi i zatrzymał powóz, Barney usłyszał tylko odległe pik-pik-pik narzędzi Murzynów pracujących w ogrodzie. Nie było słychać żadnych innych odgłosów.
– Wraca pan z powrotem do kopalni, panie Blitzboss? – zapytał Michael.
– Nie wiem – odparł Barney. – Daj koniom wody, ale jeszcze ich nie wyprzęgaj.
– Tak jest, proszę pana.
Barney miał ochotę puścić się biegiem przez otwarte frontowe drzwi i hol. Kiedy był już przy drzwiach biblioteki, zobaczył Horacego przy drzwiach pokoju dla służby. Horacy zaczął gwałtownie wymachiwać rękami.
– Panie Dwunogi! Panie Dwunogi!
– Co się stało, Horacy?
– Nie ma ich, panie Dwunogi. Przepraszam, proszę pana. Mówiłem im, że powinni zaczekać. Ale powiedzieli mi, nie martw się, stary przyjacielu. Mówili, że może pan do nich później dołączy. A może nie.
– Pojechali? Kto pojechał?
– Pan Hunt, proszę pana. I pan Jednonogi, i pani, i niania.
Bamey złapał Horacego za rękaw.
– Czekaj tu – przykazał mu i pchnął drzwi biblioteki. Szybko podbiegł do sejfu i pociągnął za rączkę. Ciężkie drzwi na grubych, naoliwionych zawiasach otworzyły się i Barney upewnił się w swoich obawach. Gwiazda Natalia zniknęła. Na jej miejscu leżał list zaadresowany do Barneya Blitza, z adnotacją „Do rąk własnych". Barney rozpoznał dziecinny charakter pisma Sary – same pętelki, zakrętasy i zamaszyste spirale.
Trzęsącymi się dłońmi Barney wyjął list z sejfu i otworzył go. Na pojedynczej kartce papieru, wyrwanej z nowego notatnika i oznaczonej nagłówkiem „Vogel Vlei, Kimberley, Cape Colony", Sara napisała: „Vincit Qui Patitur. Pozdrowienia, Sara".
Horacy czekał wytrwale przy drzwiach, nerwowo prze-stępując z nogi na nogę na marmurowej posadzce. Barney zawołał do niego.
– O której wyruszyli? Wcześnie?
– W jakąś godzinę po tym, jak pan pojechał do kopalni, proszę pana. Wzięli lando, proszę pana, i sześć koni, cztery w zaprzęgu i dwa luzem. Powiedzieli, że jadą do Klipdrift na dzień lub dwa, żeby pokazać panu Huntowi tereny diamentonośne. Zapytałem, czy mam panu powiedzieć, dokąd się udali, proszę pana, a oni na to, że oczywiście. „Oczywiście, stary przyjacielu", powiedzieli, proszę pana. „Do Klipdrift pokazać panu Huntowi tereny diamentonośne"
– To wszystko? Nie powiedzieli nic więcej?
– Nie, proszę pana, panie Dwunogi. Ale byli w wyśmienitych humorach, proszę pana.
– Tak – powiedział Barney. – Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej.
Był zaszokowany. Zrobiło mu się także zimno, choć wszystkie okna w bibliotece były pozamykane przed muchami i było duszno. Przez chwilę stał w miejscu, przy otwartym sejfie, z kartką Sary w ręce. Potem podszedł do biurka, otworzył lewą szufladę, wyjął swój rewolwer marki Shopkeeper, z którego o mało co nie zastrzelił kiedyś Joela. Dobry Boże, szkoda, że wtedy tego nie zrobił. Nie powinien był żenić się z Sarą, powinien już dawno pozbyć się Joela. Otworzył rewolwer, wyjął pudełko z nabojami i nabił go pięcioma. Wątpił, czy rzeczywiście strzeli do któregoś z nich. Nie mógł sobie wyobrazić strzelania do Hunta czy Nareez, nawet do Joela, a tym bardziej do Sary. Lecz samo załadowanie broni dodało mu sił, zwiększyło jakby szansę na odzyskanie diamentu.
– Horacy – powiedział, dając mu jednocześnie znak, by się zbliżył. Horacy podszedł do biurka i czekał na polecenia. – Przygotuj skórzaną torbę. Zapakuj tak szybko, jak tylko możesz. Włóż kilka czystych koszul, przybory do golenia, skarpety, bieliznę. Przygotuj też dwa koce. I powiedz Kitty, żeby do drugiej torby włożyła chleb, suszone mięso i fasolę.