– Tak jest, panie Dwunogi.
– Wyjeżdżam przynajmniej na jeden dzień – powiedział Barney – może dwa. Dobrze zamykaj dom na noc. Nie wpuszczaj żadnych włóczęgów, kupców czy druciarzy. Zrozumiałeś? Jeśli ktoś będzie o mnie pytał, powiedz, że musiałem nagle wyjechać do Oranjerivier. Jasne?
– Tak, proszę pana.
– Dobrze. To ruszaj się. Wyjechali zaledwie przed pięcioma, sześcioma godzinami, żadne z nich nie zna zbyt dobrze drogi. Powinienem dogonić ich w Modderivier.
– Panie Dwunogi? Myślałem, że pojechali do Klipdrift, proszę pana. To nie w tym kierunku.
Barney potrząsnął głową
– Tych czworo mogło pojechać tylko w jednym kierunku, prosto do Capetown. Powiedz Michaelowi, żeby osiodłał Jupitera, jeśli go nie zabrali. Chcę wyruszyć jak najszybciej.
Za pół godziny kasztanowaty koń był osiodłany i przygotowany do drogi. W tym czasie Barney przebrał się w strój do konnej jazdy koloru khaki, a na głowę włożył kapelusz z szerokim rondem. Michael, który trzymał konia za cugle, powiedział:
– Może pojechać z panem, panie Blitzboss?
– Nie, dziękuję – odparł Barney. – Kiedy dogonię tych czworo, chcę być sam, bez świadków. Poza tym w ten sposób będzie szybciej.
– Proszę na siebie uważać, panie Blitzboss. Barney cmoknął na konia i ruszył drogą dojazdową pomiędzy drzewami w kierunku Capetown. Jego czarni służący patrzyli, jak odjeżdżał, a kiedy zniknął im z oczu, skierowali się ku domowi, stąpając po rozgrzanym żwirze. Nie przyszło im nawet do głowy, że w tym ogromnym klasycystycznym dworku zostali właściwie sami; nie było już w nim nikogo, do kogo zwracaliby się „szefie". Horacy powoli zamknął za nimi drzwi i przekręcił klucz w zamku.
Barney jechał na południowy zachód po pokrytym bujną roślinnością stepie, a wiatr porywał kurz unoszący się spod kopyt Jupitera i unosił go na zachód. Słońce zaczynało się właśnie chylić ku zachodowi, a krajobraz stawał się purpurowy i tajemniczy jak piec koksowy widziany przez muślinową zasłonę. W oddali, na zachodnim horyzoncie, smukłe gazele biegły w stronę drzew, zwiastując swoją własną, zbliżającą się zagładę.
Potrzebują przecież zapasów, pomyślał. Nie odważą się – dwie kobiety, kaleka i stuprocentowy mieszczuch, jakim był Hunt – przemierzyć trzystu mil przez step i pustynię w ciągniętym przez konie landzie, bez wody, jedzenia i przewodnika. Oczywiście Hunt przywiózł ze sobą pewnie przewodnika z Capetown, a poza tym w Kimberley pełno było leniwych, niezaradnych tubylców, którzy z chęcią wskażą im drogę przez Great Karoo za kilka funtów i butelkę whisky. Lecz przewodnik oznaczał jeszcze jedną osobę dodatkowo. Koniom ciężej będzie wtedy ciągnąć, a koła będą grzęznąć przy przeprawach przez rzeki czy podczas jazdy przez grząski piach.
Za dużo ich było, byli zbyt mało doświadczeni, ą jeśli myślą, że Barney uwierzył im i pojechał za nimi do Klip-drift, może nawet się nie spieszą. Jeśli nie dogoni ich w Modderivier, jakieś dwadzieścia mil stąd, na pewno zatrzyma ich, zanim dojadą do Belmont. Myślał, co powie i co zrobi, kiedy stanie z nimi oko w oko, i wszystko już sobie ułożył w głowie. Wiedział, że najtrudniej będzie mu z Sarą. Kradnąc Gwiazdę Natalię, faktycznie rozwiązała ich związek.
Całą tę sprawę pogarszał jeszcze fakt, że zabrała Barneyowi kamień, któremu nadał imię kobiety, którą naprawdę kochał, lecz Sara nie miała o tym zielonego pojęcia.
Tuż przed zapadnięciem zmroku, kiedy słońce skryło się za odległymi górami, lecz niebo jaśniało jeszcze jasnoniebieskim światłem, Barney dotarł do małego gospodarstwa rolnego – jeden domek z dachem z blachy falistej i kilka stajni, szałasów oraz pokrytych słomą zagród. Zsiadł z konia i zaprowadził go do koryta z wodą przy płocie. W powietrzu roiło się od komarów, a blade światło na niebie odbijało się w korycie, z którego pił Jupiter.
Na końcu podwórka otworzyły się drzwi i Barney zobaczył pomarańczowe światło lampy. Czyjś głos zawołał:
– Kto tam?
– Zatrzymałem się, żeby napoić konia! – odkrzyknął Barney. – Jadę do Modderivier.
– Może pan też się napije? – Mężczyzna mówił z wyraźnym afrykańskim akcentem.
– Dzięki. Przywiążę tylko konia i już idę.
W domku, przy zwykłym drewnianym stole siedziała rodzina składająca się z dziesięciu osób: pomarszczony przez słońce farmer, Bur, jego silna żona i gromadka ośmiorga dziewcząt i chłopców. Wszystkie dzieci miały blond włosy i były do siebie podobne jak kręgle, wszystkie miały wystające kości policzkowe i zadarte nosy. Żona wyjęła z wysokiego, żółtego, drewnianego kredensu niebieski holenderski talerz. Nałożyła gościowi dużą porcję gulaszu z dziczyzny i mączystych ziemniaków. Farmer przyniósł butelkę brandy i nalał do małego kieliszka z grubymi brzegami.
– Jesteś bardzo hojny – powiedział Barney. – Myślałem, że będę musiał zjeść kolację w siodle.
– Źle robi na żołądek, człowieku – powiedział farmer. – Mój stary ojciec zawsze powtarzał, że wszystko można robić na stojąco, z wyjątkiem jedzenia. – Wyciągnął rękę nad stołem, żeby uścisnąć Barneyowi dłoń. – Nazywam się Marais Brink, to moja żona Elsa i małe Brinki. No, nie takie już znowu małe. Barend, mój najstarszy syn, kończy dwadzieścia lat w przyszłym miesiącu. Marietjie ma trzy lata.
– Szukam czterech, może pięciu ludzi – powiedział Barney, ułamując sobie kawałek chleba. – Mają czteroosobowy powóz i dwa konie luzem.
Marais Brink wpakował sobie duży kawałek mięsa do ust i Barney musiał cierpliwie czekać na odpowiedź. Mężczyzna powoli i dokładnie przeżuwał mięso, popił łykiem brandy i przełknął ślinę.
– Nikt taki tu nie przejeżdżał, człowieku. Nie dzisiaj. Dzisiaj mieli przejeżdżać, tak?
– Dzisiaj rano, o jedenastej, może o dwunastej. Trudno by ich było nie zauważyć.
– Zapytam swojego robotnika, ale sam dzisiaj byłem na podwórzu przez całe przedpołudnie, bo naprawiałem pług. Nie przeoczyłbym takiej procesji.
– Tylko tutaj mogliby przejeżdżać, prawda? Obok twojej farmy?
– Tak, zgadza się. – Marais Brink skinął głową. – Nie mogliby przejechać od tyłu, nie powozem, ze względu na rowy. Nie mogą też za bardzo zboczyć z traktu, bo wokoło pełno drzew, kamieni, no i poza tym płynie tu rzeka. Więc wszyscy przejeżdżają obok mojej farmy, od frontu, człowieku. Nic nie ujdzie mojej uwagi.
Elsa Brink poczęstowała Barneya gulaszem, ale podniósł tylko rękę.
– Dziękuję bardzo, ale nie dam rady. W pościgu za tymi ludźmi straciłem apetyt.
– Coś panu zabrali? – zapytała Elsa Brink, kładąc z powrotem pokrywkę na garnek z gulaszem.
– Można to tak nazwać.
– Ciężkie czasy, człowieku – powiedział Marais Brink. – Dużo więcej kradzieży niż przedtem. Były czasy, kiedy można było zostawić konie na noc. Ale nie teraz. Miesiąc temu zabrali mi muła. Tak jakby życie nie było już i tak dostatecznie ciężkie.
Barney wpatrywał się w niego nieprzytomnym wzrokiem. W końcu dotarło do niego, co powiedział farmer, zamrugał oczami i skinął głową.
– Masz rację. Jest bardzo ciężko.
Po kolacji zaprosili go do swojego domu na noc. Siedział teraz zamyślony w wiklinowym krześle przy ogniu, popijając brandy, a dzieci śpiewały piosenki. Najstarszy syn, Barend, grał na skrzypcach. Barney rozmyślał o kamieniczce na Clinton Street, o Leib Ginzberg, o tańcach mazel tov na górze. Myślał o Leah i Moishem. Dudnienie drewnianych wiader na zewnątrz domu Brinków tak bardzo przypominało mu dudnienie rzucanych zwojów materiału w ich pracowni krawieckiej, że usiadł prosto i przez długą chwilę zastanawiał się, gdzie właściwie jest. Był sam, tysiące mil od Lower East Side, w środku nocy, w małym domku Burów w Afryce, bez żony, brata, kobiety, którą kochał, i bez największego diamentu, jaki został wydobyty na tym kontynencie. Zapomniał o czymś jeszcze. Dzisiaj była wigilia szabasowa. Zwrócił się do Marais Brink: