– Okropne tu tereny – powiedział Alf Loubser, gdy wyprzęgano jego woły i prowadzono je do koryt z wodą i paszą.
Barney spojrzał na pokrytą łajnem drogę.
– I nic nie zrobiłeś, żeby to jakoś zmienić, co?
Alf Loubser starał się wyglądać groźnie, ale nie mógł się dłużej powstrzymać od śmiechu.
– Nie wiedziałeś, że żwir też potrzebuje nawozu, człowieku, tak jak wszystko inne?
– Pewnego dnia afrykańskie poczucie humoru przebije się przez moją grubą żydowską czaszkę – powiedział Barney. – Wejdź do środka. Aha, możesz zostawić swoją strzelbę Horacemu.
Alf Loubser zmarszczył brwi, gdy pojawił się Horacy i stanął posłusznie przy drzwiach. Zwrócił się do Barney a:
– Nie mogę oddać mu strzelby, człowieku. To twój służący.
– Chcesz powiedzieć, że przyjechałeś tu z zamiarem zastrzelenia mnie?
– Dlaczego nie miałbym tego zrobić, kiedy tak zostawiłeś Louise? Kiedy ją zostawiłeś, po trzech miesiącach urósł jej brzuch, a po dziewięciu urodziła małą dziewczynkę.
Barney spojrzał wpierw na Alfa Loubsera, na jego czerwoną, spoconą twarz i oczy blade jak wyblakła na słońcu niebieska koszula, a potem na Louise, która wciąż była na swój sposób ładna, lecz nie zmieniła się wcale od czasu, kiedy z nią spał. Tania bawełniana sukienka wisiała na jej wątłym ciele, a pod oczami widać było fioletowe sińce. Jej kostki robiły się coraz grubsze, a na nogach miała ciemnoniebieskie żyły. Za rok czy dwa będzie wyglądać tak samo jak każda inna zapracowana Holenderka, krzątająca się po gospodarstwie rolnym.
– Dziecko jest twoje, Barney – powiedziała. – Nie spałam z nikim innym miesiąc przedtem ani miesiąc potem.
– Daj Horacemu broń – powtórzył Barney. – Nie będę o tym rozmawiał, kiedy wymachujesz mi przed nosem naładowaną strzelbą myśliwską.
Alf Loubser oddał niechętnie broń, a Horacy biorąc ją do rąk, kiwnął uroczyście głową.
– Wejdźcie do środka – powiedział Barney. – Każę podać herbatę i mięso na zimno. Jesteście głodni?
– Ja tak – powiedziała Louise, lecz jej ojciec spiorunował ją wzrokiem.
Barney zaprowadził ich do pokoju gościnnego. Barneyowi wydał się zimny i obcy bez Sary, lecz Alf Loubser i Louise rozglądali się z zachwytem. Spoglądali na ściany o morowym deseniu, na zegar z pozłacanego brązu z cheru-binkami, na wrzecionowate, eleganckie, francuskie meble. Barney podszedł do okien i otworzył je na oścież, by wpuścić świeże powietrze. Ciepły wiatr owiał im twarze.
– Więc chcecie mi powiedzieć, że jestem ojcem, co? – zapytał.
– Nie ulega wątpliwości – odpowiedział Alf Loubser. – Jest nawet do ciebie podobna. Ma ciemną skórę i kręcone włosy.
– Ile ma lat?
– Prawie dziewięć. Jest jeszcze mała, ale za to sprytna.
Barney patrzył ponad polami, na drzewa.
– To było naprawdę dziewięć lat temu? Nie wiem, czy to dawno temu czy nie.
– Nazwaliśmy ją Heloise – powiedział Alf Loubser nie bez dumy. – Ja i żona wychowujemy ją jak własną córkę. Wszyscy w Beaufort myślą, że to nasza córka. Będzie dobrze pracować, kiedy dorośnie.
– Macie jej zdjęcie?
– Zdjęcie?
– A skąd mam wiedzieć, że ona naprawdę istnieje, jeśli nie macie nawet jej zdjęcia?
Alf Loubser wydął dolną wargę.
– O co ci chodzi? Oczywiście, że istnieje! Sam pocałowałem ją w policzek w Beaufort, nie więcej niż dwa miesiące temu!
– To żaden dowód. Pocałunek już wysechł.
Louise pociągnęła ojca za rękaw i powiedziała:
– Masz świadectwo urodzenia. Jest w pudełku z Biblią, na wozie.
– No dobrze – powiedział Barney. – Powiem Horacemu, żeby je przyniósł.
– Co to to nie – obruszył się Alf Loubser. – Ten twój Murzyn może je równie dobrze wziąć i spalić, a potem powiesz, że nie mieliśmy żadnego dowodu. Louise, idź i przynieś.
Louise wyszła, a Barney ruchem ręki pokazał Alfowi Loubserowi, żeby usiadł. Hodowca owiec usiadł niezgrabnie na samym brzegu małego, pozłacanego krzesła, szeroko rozstawiając nogi i krzyżując ręce na piersiach.
– Przypuszczam, że przyjechaliście tu po pieniądze – powiedział Barney.
– Właściwie to tak – odpowiedział Alf Loubser, wyraźnie już mniej zacietrzewiony niż przedtem. – Normalnie wcale bym się ich nie domagał. Wiem, że Louise miała kilku kochanków, chociaż ostatnio nie tak znowu dużo, więc zajście w ciążę to normalna rzecz i trzeba się z tym liczyć. Lecz wiem, że Heloise jest twoją córką i teraz, kiedy dorasta, potrzebuje rzeczy, butów i chcemy posłać ją do szkoły. Więc kiedy Simon de Koker powiedział, że znalazłeś ten wspaniały, wielki diament, no to… pomyślałem sobie, że poproszę o jakiś skromny datek. Barney przetarł oczy.
– Rozumiem. Więc mogę za to podziękować mojemu staremu przyjacielowi Simonowi de Kokerowi? Kiedy się z nim ostatnio widziałeś?
– Jakieś dwa miesiące temu. Po raz pierwszy od wielu lat. Przestał pracować jako przewodnik w siedemdziesiątym, może w siedemdziesiątym pierwszym roku.
– Co teraz porabia?
Alf Loubser przyłożył do ust serdelkowaty palec poplamiony chemikaliami, w których kąpie się owce.
– Cicho, cicho, nie mogę powiedzieć.
– Jakaś tajemnica?
Alf Loubser przysunął swoje krzesło o kilka centymetrów bliżej i pochylił swoją krótko ostrzyżoną głowę do przodu, nerwowo spoglądając przy tym na boki.
– Między nami mówiąc, jest tajnym agentem. Uwierzyłbyś? Pracuje dla ludzi z rządu starego Pretoriusa, dla Transvaalu. Próbują obalić Brytyjczyków i przywrócić niezależną republikę Burów. Ale nikomu nie mów, że to ja ci powiedziałem.
Barney pokręcił głową.
– Nikomu nie powiem. Ale co robił aż w Beaufort, jeśli pracuje jako tajny agent w Transvaalu?
– Mnie o to nie pytaj! O tym, co on robi, cicho, sza. Dzisiaj nie powiem ci nawet, jakiego koloru kapelusz nosi na głowie. Wiem tylko to, że dwa miesiące temu przejeżdżał obok mojej farmy i miał ze sobą drobnego Anglika, takiego małego karła, nie większego niż Heloise, ale za to gustownie ubranego, w elegancki garnitur, no wiesz. Mówili, że jadą do Kimberley w interesach, to wszystko.
Wszedł Horacy i Barney poprosił o herbatę.
– Ale przecież mówiłeś, że Simon de Koker opowiadał ci o moim diamencie? – zapytał Alfa Loubsera.
Alf Loubser wzruszył obojętnie ramionami.
– Byli na dole w kuchni i rozmawiali do dwunastej w nocy. Zszedłem, żeby zapytać, czy czegoś nie potrzebują, to wszystko.
– I przez przypadek usłyszałeś, o czym rozmawiają? – zapytał Barney, unosząc brwi.
– To mój dom! – zawołał Alf Loubser.
– Oczywiście – zgodził się Barney. – Nic się przecież nie stało. Więc powiedz, co słyszałeś.
– Nie mówili dużo. Simon de Koker narzekał na pogodę. Potem ten mały Anglik mówił coś o tobie, o tym diamencie, który znalazłeś i ile jest wart. Nic więcej o tym nie mówił i po chwili poszli spać. Ale rano rozmawiałem z pastorem w kościele i on mi powiedział, że przeczytał w gazecie o tym diamencie, więc wiedziałem, że ten mały Anglik mówił prawdę. Omówiliśmy to z żoną i doszliśmy do wniosku, że powinienem złożyć ci wizytę w Kimberley i poprosić o pieniądze na Heloise.
Barney wstał i podszedł do otwartych oszklonych drzwi. Wyszedł na dziedziniec. Alf Loubser obserwował go z niepokojem z pokoju gościnnego.
– Nie powiesz nikomu o tym, co ci powiedziałem? – zawołał Alf Loubser niepewnym głosem. – Niektórzy z tych Burów całkiem dobrze strzelają, a przy tym są bezwzględni.
Barney potrząsnął głową, chociaż nie wiedział, czy Alf Loubser to widział. Myślał o tym, co właśnie usłyszał od hodowcy owiec. Jeśli Alf Loubser widział Hunta w towarzystwie Simona de Kokera, a Simon de Koker był agentem Burów w Transvaalu, to Hunt na pewno nie pracował już dla Government House w Capetown, a przecież mówił zupełnie co innego. Wszystkie te historie o sir Bartle'u Frere i poplątanej brytyjskiej fladze, o świeżo upieczonych dyplomatach zmuszanych do połykania strusich jajek były wymyślone. Były owocem wybujałej wyobraźni Hunta, który pragnął, by cała ta bajeczka o odwracaniu uwagi od wojny z Zulusami za sprawą błyszczącego diamentu, brzmiała bardziej wiarygodnie. Chciał też oczywiście zirytować przy okazji Barneya.