Teraz, kiedy Barney był w stanie myśleć bardziej logicznie, stwierdził, że Hunt prawdopodobnie nie pracował już dla Government House. W końcu od czasu gdy Barney go poznał, zarządca zmieniał się już kilkakrotnie i Hunt stracił pewnie pracę wiele lat temu, kiedy sir Philip Woodhouse powrócił do Anglii. Poza tym homoseksualizm przeszkadzałby mu w zrobieniu kariery w sektorze państwowym. W dodatku prawie wszyscy ci wyedukowani faceci w Government House byli strasznie nudni i prostolinijni, nie chcieliby więc na pewno zostać przyłapani z opuszczonymi spodniami za moskitierą jakiegoś innego faceta.
Barney nie miał żadnego dowodu, ale wydawało mu się prawie pewne, że Gwiazda Natalia miała powędrować do Burów jako symbol ich niepodległości oraz roszczeń w zachodniej Griąualandii lub jako środek zapewniający sfinansowanie powstania zbrojnego przeciwko Brytyjczykom, a może jako jedno i drugie. Może Hunt nie miał wcale zamiaru zapłacić za diament? Może konsorcjum biznesmenów też było jego wymysłem, a on przybył do Vogel Vlei ze swoją ekstrawagancką ofertą zapłacenia miliona czterystu tylko po to, żeby przekonać się, jak trudno będzie ukraść diament z sejfu Barneya? Jeśli tak było, Hunt uznał z pewnością niezadowolenie Sary oraz z trudem opanowywaną złość Joela za dary niebios.
Louise weszła do pokoju gościnnego ze świadectwem urodzenia w ręce. Wręczyła je ojcu, lecz on dał jej tylko znak, żeby sama zaniosła je Barneyowi.
Barney wziął je do rąk i czytał, a Louise stała przy nim i od czasu do czasu odgarniała z oczu powiewające na wietrze włosy. Przeczytał, że urodziła się mała dziewczynka, jej matką jest Louise Stella Loubser z Beaufort West, dziecko zostało ochrzczone w Kleine Kerk, a nazywa się Heloise Petra Loubser. Barney złożył dokument na pół i oddał jej.
– Naprawdę myślisz, że to moje dziecko? – zapytał Louise.
– Zawsze miałam taką nadzieję – odparła. Patrzył na nią przez chwilę – była taka młoda, blada i smutna. Ta dziewczyna żyła w świecie bajek i niewyszukanych marzeń. Pamiętała o nim przez tyle lat, mimo że prawdopodobnie bardzo się zmienił i nie był juz podobny do tego barczystego kopacza diamentów sprzed wielu lat. Ta dziewczyna potrafiła dostrzec gwiazdy nawet na zachmurzonym niebie, a ze zwykłego kupca diamentów potrafiła uczynić księcia.
– Dam ci trochę pieniędzy – powiedział Barney. – Nie wiem, czy to dziecko jest rzeczywiście moje. Moi prawnicy zrobiliby dużo zamieszania, gdybym im kazał się tym zająć. Ale będę ci dawał sto funtów rocznie przez pięć lat, tylko dlatego że cię lubię. Kupuj za nie rzeczy dla małej i opłać szkołę.
Louise obdarzyła go ładnym, nieśmiałym uśmiechem.
– Czasami kiedy patrzę na Heloise, dokładnie pamiętam twoją twarz.
– Będziesz się nią opiekowała? – zapytał Barney.
Louise kiwnęła głową, wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.
Alf Loubser wyszedł na zewnątrz z rękami w głębokich kieszeniach.
– Widziałeś świadectwo? I co powiesz?
– Mówiłem już Louise, że dam jej trochę pieniędzy. Niedużo, bo nawet świadectwo urodzenia nie jest dostatecznym dowodem na to, że dziecko jest moje. Ale wystarczy, żeby ją kształcić i dobrze karmić.
Alf Loubser rzucił okiem na tereny wokół Vogel Vlei i zmrużył oczy od ostrego światła słonecznego.
– Kiedy tu przyjechałem, byłem zły – powiedział. – Teraz przepraszam. Zachowałeś się jak dżentelmen. Myślałem, że będę cię musiał zmuszać, abyś pomógł Heloise. Ale to nie było konieczne. Czuję się trochę jak świnia, lecz mam nadzieję, że zechcesz uścisnąć mi rękę.
Wyjął jedną rękę z kieszeni i wyciągnął do niego. Barney podał mu swoją i uśmiechnął się.
– Przenocujcie tu – zaprosił. – Jest mnóstwo wolnych pokoi.
– Mieszkasz sam w tym ogromnym domu? Bez żadnych dzieci?
Barney kiwnął głową.
– Wiesz, jakie są dzieci. Dorastają i zostawiają ciebie samego.
Podał swoje ramię Louise Stelli Loubser i weszli z powrotem do pokoju gościnnego, gdzie Horacy rozłożył już sztywny różowy obrus na stole i układał na nim właśnie półmiski z ozorem na zimno, soloną wołowiną i sałatką z ziemniaków. Alf Loubser zatarł łakomie ręce i z zadowoleniem spoglądał to na stół, to na Barneya. Ani on, ani Louise nie wiedzieli, jak bardzo czuł się teraz opuszczony przez wszystkich i jak bardzo cenił sobie ich towarzystwo, ich prostotę i naturalność. Jasne włosy Louise otarły się o jego ramię. Dotknął ich jak dziecko, które nie może powstrzymać się od dotknięcia jedwabistego materiału.
Później tego samego wieczoru, kiedy Alf Loubser z córką jedli kolację w małym pokoju z tyłu domu, Barney odbywał w bibliotece spotkanie z Haroldem Feinbergiem i Edwardem Norkiem. Harold nie czuł się zbyt dobrze, jego „mała żabka" straszyła, że weźmie sobie innego kochanka, a po odkryciu dwóch nowych terenów diamentonośnych w Dorstfontein rynkowa cena diamentów „wisiała na włosku", jak mówił Harold. Im szybciej południowoafrykański przemysł diamentowy stanie się monopolistą, tym lepiej dla nich wszystkich, zrzędził. Wtedy mogliby wreszcie regulować napływ diamentów i kontrolować ich cenę.
Edward Nork wyglądał, jakby był po wczorajszym kacu i przed dzisiejszą popijawą. Bez przerwy mrugał oczami, kaszlał, przecierał okulary mankietem koszuli i wychodził do łazienki.
– Sary nie ma? – zapytał Harold. – Co tym razem? Robótki szydełkowe? Kółko teatralne?
Barney zdjął marynarkę i powiesił ją na oparciu krzesła.
– Właśnie dlatego prosiłem, żebyście przyszli.
– To co? – zmarszczył brwi Edward. – Też mamy robić na szydełku?
Harold kaszlnął, żeby usunąć flegmę z gardła. Był blady i źle ostatnio wyglądał; odnosiło się wrażenie, że powoli umiera. Barney nie był wcale zaskoczony, że jego Francuzka chciała sobie poszukać innego kochanka, choć trudno jej będzie znaleźć kogoś, kto będzie ją regularnie zaopatrywał w jej ulubione środki antykoncepcyjne.
– Chcesz sprzedać diament, prawda? – zapytał Harold. – Leopold & Wavers złożyli ofertę, której nie chciałbyś odrzucić, co?
– Naprawdę nie wiem, dlaczego się tak denerwujesz, Haroldzie – wtrącił Edward. – Diament trzeba sprzedać. Trzeba się go będzie pozbyć wcześniej czy później, wszystko jedno kiedy, cena diamentów jest i będzie niekorzystna. Powinieneś się cieszyć, że współpracuję z tobą. Dostaniesz całkiem niezłą prowizję. Pomyśl, przecież mógłby go zabrać do Manny'ego Greene'a.
Harold uderzył ręką w skórzaną poręcz krzesła, na którym zaledwie kilka dni temu siedział Hunt z nogami elegancko założonymi jedna na drugą, proponując Bar-neyowi kupno w imieniu konsorcjum brytyjskich biznesmenów.
– Nie można teraz sprzedać – warknął gniewnie. – A poza tym przecież Bamey miał zamiar najpierw go oszlifować i dopiero potem wystawić na sprzedaż. To chyba lepszy pomysł. Będzie to dla nas wszystkich duże doświadczenie, nabędziemy umiejętności w obchodzeniu się z dużym kamieniem, od początku do końca, no a zyski zwiększą się o trzysta procent. I nie wspominaj o tym głupku, Mannym Greenie.