– Myślisz, że teraz odnalazłeś swoją godność? – zapytała zgryźliwie Sara.
Joel na głowie miał szeroki, mokry kapelusz, z którego kapało mu na ramiona, miał jeszcze na sobie zabłocony brązowy płaszcz i postrzępione szare spodnie. Owinął się kocem, żeby nie przeziębić nerek oraz nie przemoczyć lewego kikuta, a prawą nogę wsadził w skórzaną torbę, żeby deszcz nie dostał się do buta.
– Przynajmniej jestem wolny – powiedział, choć nie zabrzmiało to szczególnie przekonywająco.
Sara wyjęła wilgotną chusteczkę do nosa i przetarła nią twarz.
– Oddałabym każdą wolność za gorącą kąpiel.
– Mamy diament – powiedział Joel. – Za miesiąc będziemy już daleko stąd, w drodze do Amsterdamu. Kiedy go oszlifujemy, sprzedamy i każde z nas dostanie swoją część, będziemy bogaci. Będziemy mogli wtedy robić wszystko. Za rok o tej porze nie będziemy mieli żadnych zmartwień, heleuai.
Sara patrzyła na niego przez chwilę, a krople deszczu ściekały jej po rzęsach.
– Naprawdę myślisz, że podzielę się diamentem z Burami?
Teraz z kolei Joel utkwił w niej badawczy wzrok.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Dokładnie to, co usłyszałeś. Nie ukradłam diamentu po to, żeby pomóc Burom, wierz mi. Oni mnie nic nie obchodzą. Są dzicy, prymitywni, bez przerwy palą fajki i jedzą jakieś dziwne gatunki sera. Spójrz tylko na tego Simona de Kokera. Śmierdzi jak muł i nie wiadomo, kiedy ostatni raz czesał tę swoją brodę.
Joel podniósł kamyk i zaczął go obracać w palcach. Kilka jardów stąd Simon de Koker próbował wydostać żelazną obręcz koła z wyżłobienia w skale. Posługiwał się łomem i słychać było zgrzyt metalu trącego o mokry piaskowiec. Hunt, prawie fioletowy na twarzy, starał się pchnąć wóz naprzód.
– Nie pozwoli ci z nim uciec – powiedział Joel. – Nie jedzie całej tej drogi z Capetown i z powrotem, a potem do Lourenco Marąues tylko po to, żeby ci pomachać na pożegnanie.
– Może on jedzie do Lourenco Marąues, bo ja nie – powiedziała Sara z naciskiem.
Joel podrzucił kamyk do góry, po czym go złapał.
– A dokąd ty jedziesz? – zapytał ironicznie.
– Zdradzisz mnie, jeśli ci powiem. Prawdopodobnie i tak mnie zdradzisz.
– Dlaczego miałbym to zrobić? – Joel udawał zdziwienie.
– Zdradziłeś swojego własnego brata. Joel prychnął pogardliwie
– Tak to nazywasz?
– A jak ty to nazywasz?
– Ja to nazywam walką o przetrwanie. Czasami nazywam to sprawiedliwością.
Simon de Koker smagnął batem i krzyknął na konie:
– Prrr! No już stać! Stać, kościotrupy!
– Wrzaski tu nic nie pomogą! – zawołał głośno Joel, przekrzykując deszcz. Simon de Koker rozejrzał się wokół i posłał mu chłodne, wrogie spojrzenie. Joel wyszczerzył do niego zęby i powiedział: – Nie przejmuj się. Co ja wiem o koniach?
Gdy konie szarpały się na wszystkie strony, ich kopyta ślizgały się, a boki parowały, Sara powiedziała szeptem:
– Milion funtów dla jednej osoby to suma idealna. Milion funtów podzielony na dwie osoby to też nieźle. Lecz milion funtów podzielony na cztery? To po prostu za mało. A podejrzewam, że nasz śmierdzący przyjaciel, Bur, nie ma nam wcale zamiaru dać więcej niż symboliczną sumę w dowód wdzięczności za fatygę. To nadgorliwiec, a takim powinno się mniej ufać niż pospolitym kryminalistom. W każdym razie tak mówi tata.
Joel nadal obracał kamyk, wreszcie zamachnął się i rzucił go w stronę drogi wiodącej z powrotem do Orange Free State.
– W takim razie będziesz musiała pomyśleć, w jaki sposób się go pozbyć, prawda? Jego i Hunta.
– Z Huntem nie będzie kłopotów. Jest jak dziecko. Będą natomiast kłopoty z de Kokerem.
– Co masz zamiar zrobić? Chcesz uderzyć go w głowę butelką, związać i zostawić?
Usta Sary były sine z zimna.
– Będziemy musieli go zabić – oświadczyła. – Zna tutejsze tereny lepiej od nas. Jeśli go nie zabijemy, przetnie liny i podąży naszym tropem. W każdym razie należy przypuszczać, że chce to samo zrobić z nami. Gdybyś był na jego miejscu, wlókłbyś ze sobą pełny wóz taki szmat drogi do Lourenco Marąues, jeśli sam mógłbyś tam dotrzeć o wiele szybciej? Ciągnąłbyś ze sobą kalekę i dwie kobiety? Prawdopodobnie czeka tylko na dogodne miejsce w górach, żeby przeciąć postronki koni, a nas strącić w przepaść.
– Masz zbyt bujną wyobraźnię, żeby nie użyć bardziej dosadnych określeń – powiedział Joel. – I nie przesadzaj z tym „kaleką", bardzo cię proszę.
– Gdybyś nie był kaleką, sam byś sobie z nim poradził – odparowała Sara. – A tak, ja to muszę zrobić.
– Co masz zamiar zrobić? – zapytał Joel z figlarną miną. – Każesz Nareez zaściskać go na śmierć?
– Nareez jest moją towarzyszką – oświadczyła Sara. – Nie prosiła wcale, żeby ją wleczono po całej Afryce, i jest bardzo dzielna. – Zawahała się i po chwili rzekła: – Zastrzelę go.
– Czym? Nawet nie masz pistoletu.
– De Koker ma karabin. Wystarczy.
– On z nim śpi. Nosi go bez przerwy przy sobie. Myślisz, że pozwoli go sobie odebrać?
– Zobaczymy – powiedziała Sara.
Rozległ się huk dalekiego pioruna i jak w kiczowatym przedstawieniu operowym, błyskawica rozjaśniła niebo nad górami. Po chwili deszcz zaczął powoli ustawać. Spieniona woda spływała po pokrytym koleinami szlaku i rozpryskiwała się o koła wozu.
– Wio! wio! wio! – zawołał Simon de Koker, i tylne koła wozu wydostały się wreszcie z zagłębienia w skale. Wóz ruszył jakieś sześć, siedem stóp do przodu, a mokry płócienny dach powiewał na wietrze, raz po raz uderzając o szkielet wozu.
– Jest tylko jeden problem – szepnął Joel do Sary, kiedy zostali sami (Hunt z Nareez pospieszyli na pomoc de Kokerowi, popychając wóz od tyłu). – Jeśli zabijemy de Kokera, to jak się stąd wydostaniemy?
– Stąd już łatwo – powiedziała Sara, a kiedy zorientowała się, że Simon de Koker usłyszał jej słowa, uśmiechnęła się. – Prawda, panie de Koker? Całkiem łatwo?
Simon de Koker chwycił Joela tak brutalnie, jakby był szmacianym strachem na wróble. Nareez chwyciła za jedną nogę i wspólnie zanieśli go z powrotem na wóz, przy czym Joel przez cały czas chwiał się niepokojąco na wszystkie strony.
– Droga stąd do Lourenco Marąues jest bardzo trudna – powiedział Simon de Koker. – Sam jej dobrze nie znam, dlatego musimy zabrać dodatkowo kilku przewodników z Wesselstroom. Specjalnie nie jedziemy łatwiejszą drogą. Jeżeli złapią nas Brytyjczycy i zabiorą diament, będziemy musieli czekać wiele lat, zanim przystąpimy do kolejnej próby walki o niepodległość.
– Za to łatwo dostać się stąd do Durban, prawda?
– Do Durban? – powtórzył podejrzliwie de Koker, kiwając na Hunta, że może puścić wóz.
– Mieszkałam tam – powiedziała Sara, uśmiechając się zalotnie.
Simon de Koker odchrząknął i popchnął Joela na tył wozu. Hunt, z mokrymi włosami klejącymi się do czoła, z wilgotnymi ciemnymi plamami na rękawach płaszcza, podniósł klapę wozu.
– Zobaczymy, jak daleko zajedziemy, zanim będziemy musieli powtarzać wszystko od początku – powiedział.
Przez następne cztery mile jechali w milczeniu. Wjechali do Natalu, zjechali do doliny Sand River i jechali dalej w kierunku Ladysmith. Deszcz padał coraz słabiej, a gdy ustał zupełnie, pojawiła się delikatna szara mgła. Górzysty krajobraz spowity mgłą zrobił się tak tajemniczy i nierzeczywisty jak na księżycu. Simon de Koker siedział z przodu, powożąc. Nareez, otulona w swój indyjski szal, siedziała obok niego. Joel leżał z tyłu z głową opartą o wór z mąką i chrapał. Hunt i Sara siedzieli naprzeciwko siebie, nic nie mówiąc, za to ich oczy bez przerwy się spotykały. Hunt przyglądał się jej natarczywie, wyczekująco; Sara patrzyła na niego z udawaną obojętnością, raz po raz odwracając wzrok.