Выбрать главу

– Ja tego nie napisałem – powiedział Barney, przedzierając list na pół.

– Nie rozumiem – powiedziała Agnes.

– Mówię, że go nie napisałem. Nie zaprosiłem cię tutaj ani na dwudziestego szóstego stycznia, ani na żaden inny dzień.

– Ale przecież dlatego przyszłam!

Barney wziął ją za ręce.

– Wiem. I cieszę się, że twoje wyczucie oraz rozsądek wzięły górę nad emocjami. Przyszłaś tutaj teraz, kiedy usłyszałaś, że Sara nie żyje. Jesteś większą damą od tych roznoszących plotki, zarozumiałych yentas w klubie Kimberley. Siedzą tam od rana do wieczora.

– Jeśli nie ty napisałeś ten list, to kto? – cicho zapytała.

– Joel, mój brat. To był taki paskudny żart.

Agnes spuściła wzrok i przez długą chwilę patrzyła na ręce swoje i Barneya. Każde z nich nosiło pierścionek ślubny.

– W takim razie pewnie chcesz, żebym już sobie poszła? – zapytała Agnes.

– Agnes…

– Nie mogę przecież zostać i narzucać się mężczyźnie, który nawet mnie tu nie zapraszał. Nawet jeśli idę gdzieś z kopaczami, muszą mnie wpierw o to poprosić. Nie jestem upadłą kobietą. W każdym razie jeszcze nie. Nadal czytam „Morning Post" i na samym końcu wlewam mleko do herbaty.

Barney spuścił głowę.

– Agnes, chciałbym, żebyś została.

– Tylko tak mówisz, żeby mnie dowartościować.

– Zbyt długo żyję na tym świecie, żebym miał ochotę kogoś dowartościowywać, siebie samego czy kogoś drugiego.

– Drogi Barney – powiedziała, całując lekko jego brwi i nasadę nosa – tak bardzo ciebie lubiłam. Szkoda że ojciec zrobił tyle zamieszania, kiedy dowiedział się, że jesteś Żydem.

Barney też pocałował ją w kącik ust i potem w usta.

– Wszyscy chyba muszą trzymać się jakichś zasad. Ja pozostaję wierny swoim ambicjom, dla twojego ojca ważny jest angielski sposób bycia oraz klub Kimberley.

Agnes spojrzała mu prosto w oczy.

– Powinnam teraz odejść – szepnęła.

– Czy twój mąż nie wie, jak bardzo jesteś rozgoryczona? – zapytał Barney. – Nie wie, że szukasz towarzystwa innych mężczyzn?

– Okłamuję go. Nie wiem, czy w to wierzy, czy nie.

– Nie wiem, jak ty to znosisz. Agnes uśmiechnęła się smutno.

– Znoszę to, bo nie mam wyboru.

Barney podniósł podarty list i znowu wypuścił go z rąk.

– Prawie żałuję, że nie napisałem tego listu. Powoli Agnes wyswobodziła ręce z uścisku Barneya i wstała. Dotknęła jego włosów, pochyliła się do przodu i pocałowała go w czoło.

– Nie zniosę jeszcze jednego zawodu, Barney. W Boże Narodzenie podjęłam decyzję, że spróbuję być wierna Robertowi, nie dlatego że tak bardzo się o niego troszczę. Nie mogę już po prostu znieść tych wszystkich przelotnych związków. W ciągu ostatnich sześciu lat zakochiwałam się chyba z tuzin razy. Lecz za każdym razem wszystko się rozlatywało i zostawałam sama. Kiedy cię poznałam, szalałam za tobą. Od tego czasu zawsze byłeś takim moim małym marzeniem. Ale nie mogę z tobą zostać. Jeszcze jedno odrzucenie byłoby zbyt bolesne, szczególnie odrzucenie przez ciebie.

Barney podniósł wzrok. Jej twarz była niespokojna i taka ładna. W promieniach słońca wpadających do pokoju wyglądała jak angielska tancerka, jak zrównoważona, a jednocześnie namiętna dżokejka, jak lekko zmęczona życiem, lecz wciąż jeszcze śliczna gwiazda cyrku objazdowego. Być może nie umie oddać się nikomu bez reszty, nawet jemu, być może dlatego zawsze była zawiedziona i nieszczęśliwa. Lecz miłość dziewczyny, która nie zadawała żadnych pytań o przeszłość czy przyszłość, dziewczyny, która w łóżku była namiętna, a jednocześnie wymagająca, która nie torturowała nikogo etykietą i dobrymi manierami – miłość takiej dziewczyny była być może tym, czego Barney potrzebował. Prawdopodobnie nie trwałoby to zbyt długo. Nie umiał tego przewidzieć. Lecz tego popołudnia, gdy Agnes stała przed nim w swoim płaszczu podróżnym, wiedział, że musi poprosić ją, aby z nim została. Musiał to zrobić z tego prostego powodu, że nie miał nikogo innego.

– Zostań – powiedział.

Prawie przez minutę nie odpowiadała, patrząc na niego swoimi bladymi, zamyślonymi oczami.

– Jeśli zostanę, będziesz musiał się ze mną związać, ostrzegam cię.

Barney wyciągnął do niej rękę.

– Zostań – powtórzył.

Kochali się tej nocy tak gwałtownie, że chwilami sami byli przestraszeni. Byli nadzy. Drapali się, szczypali, rzucali na siebie. Ich pocałunki były tak dzikie, że obojgu usta aż napuchły. Walczyli ze sobą z takim zapamiętaniem, jakby ich popęd seksualny można było zaspokoić jedynie przez zadawanie cierpień ciału, które ich podniecało. Wiele lat później Barney pamiętał tę chwilę, kiedy Agnes leżała pod nim, pamiętał jej głowę odrzuconą do tyłu na poduszce i jego palce, które tak mocno ściskały jej pierś, że krzyknęła, by przestał, tak naprawdę wcale tego nie chcąc. Pamiętał, jak chwyciła go za przedramię, dając mu w ten sposób znak, by nie zwalniał uścisku.

Następnego ranka otworzył jedno oko i spojrzał na porozrzucane prześcieradła. Wskazówki zegara przy łóżku wskazywały szóstą trzydzieści. Niebo było jasne, ale słońce jeszcze nie wstało, a step był dziwnie cichy. Agnes już nie było. Zostawiła wiadomość na dole w bibliotece, jej charakter pisma był równie ładny jak ona. Napisała: „Nie masz w stosunku do mnie żadnych zobowiązań. Całuję, Agnes".

Barney ubrał się szybko i zawołał na Michaela, każąc mu wyprowadzić powóz. Kiedy stał już gotowy przed wejściem, wszedł do niego i usiadł na obitym skórą siedzeniu z ozdobnym oparciem.

– Dokąd jedziemy, szefie? – zapytał Michael. Barney wyprostował się na siedzeniu. Na głowie miał kapelusz, lekko przekrzywiony na bok. Przed sobą sztywno trzymał laskę. W świetle wschodzącego słońca powóz prezentował się okazale na tle drzew osnutych delikatną, złotawą mgiełką. Koła, resory, konie – wszystkie te elementy tworzyły harmonijną całość. Mogliby pozować do osiemnastowiecznego obrazu.

– Szefie? – powtórzył Michael, odwracając się do tyłu.

Barney zdjął kapelusz.

– Rozmyśliłem się, nigdzie nie jadę, Michaełu. Dziękuję. Przepraszam za to całe zamieszanie.

– Nie szkodzi, szefie – powiedział Michael. Zeskoczył na ziemię i otworzył, ozdobne drzwiczki powozu, by wypuścić Barneya.

W ostatni dzień sierpnia 1879 roku statek „Mulhausen" przybił do Antwerpii. Dzień był wilgotny i szary. Dzwony biły smętnie w katedrze pod wezwaniem Najświętszej Panny. Stada mew darły się wniebogłosy, kołując nad wieżami, dachami i płaskimi fasadami miasta, obniżając loty nad szerokimi, srebrzystymi wodami rzeki Skaldy.

Kiedy silnik statku przestał pracować, Joel był gotowy do zejścia na ląd. Zaczął się powoli przepychać w kierunku wyjścia. Miał na sobie jasnoszary kapelusz, płaszcz w tym samym kolorze i dość staromodny garnitur, który kupił w Dieppe, gdzie przesiadał się na inny statek. W skórzanej walizce miał dwie zapasowe koszule, bawełnianą bieliznę, butelkę whisky i prawy pantofel od pary. Zapuścił sobie ciemną brodę oraz gęstego wąsa i gdyby nie brak lewej nogi, nawet Barney minąłby go na ulicy, nie rozpoznając.