Выбрать главу

Postarał się, aby jego podróż z Afryki Południowej do Antwerpii zmyliła każdego potencjalnego szpiega. Wiedział, że Barney dowie się wkrótce od Nareez, iż udało mu się dotrzeć do Durban. Stosunkowo łatwo dojdzie do tego, którym statkiem odpłynął, mimo że kupił bilet na nazwisko Leonard Matthews. Tego dnia do Europy płynęły tylko dwa statki, z których jeden płynął do południowej Walii.

Statek „Wallasey" przypłynął do Lizbony, gdzie Joel wysiadł i kupił nowy bilet do Dieppe na nazwisko Henry Lester. W Dieppe opuścił statek i zatrzymał się w małym pensjonacie przy rue de Varengeville. Zamieszkał w ponurym, wysokim pokoju z brudnym, dużym lustrem i skrzypiącym łóżkiem. Okna z obszarpanymi firankami wychodziły na Epicerie Auffay oraz ławkę z kutego żelaza, na której siadywały i trajkotały całymi popołudniami pulchne, stare kobiety w długich czarnych sukniach.

Joel wziął ze sobą z Kimberley dwieście funtów, ale pieniądze powoli mu się kończyły. Miał książeczkę czekową Blitz Brothers, lecz kłopot w tym, że jeśli wypłaci jakieś pieniądze, Barney będzie mógł zorientować się, gdzie przebywa. Próbował namówić pucołowatego dyrektora banku Credit Seine-Maritime, aby wypłacił mu sto funtów na sam paszport lecz po długiej, cichej wymianie zdań z głównym urzędnikiem, dyrektor uśmiechnął się i pokręcił przecząco głową. Joel musiał w końcu wypisać czek w nadziei, że Barney nie zajrzy tak szybko do wyciągów z konta bankowego firmy.

Przybył do Antwerpii w parną, leniwą niedzielę z nie oszlifowanym diamentem zawiniętym w zieloną bibułkę, schowanym w kieszeni płaszcza. Był jednym z najzamożniejszych ludzi w mieście, a równocześnie jednym z najbardziej samotnych. Brudny powóz z kolorową, skórzaną budą wiózł go przez szeroki plac Grotę Markt przed ratuszem; wszędzie wokół ludzie spieszyli się na mszę, pochyleni, opatuleni w szale, w chodakach na nogach. Koła wozu obracały się nierówno, z głośnym klekotem. Joel, który opuścił mgliste, żywotne, surowe Kimberley, wjechał teraz w stęchły, pozbawiony kolorów świat wdów, mew oraz wąskich, płaskich budynków. Był to świat szary, świat, którego można było dotknąć i w którym ludzkie istoty były anonimowe jak cienie.

– Szuka pan taniego hotelu? – zapytał flamandzki woźnica, zatrzymując dorożkę na ulicy niedaleko ratusza.

Ulica była tak wąska, że mieściła się na niej tylko jedna dorożka. W powietrzu unosił się zapach jawajskiego tytoniu oraz gotowanego mięsa. Nieprzyjemny zapach wydostawał się też ze ścieków.

Joel spojrzał na odrapane drzwi i szyld oznajmiający, że tu znajduje się Grand Hotel Putte.

– Może być – odparł. – Może mi pan pomóc z walizką? Grand Hotel Putte był ciemny i dość stary; półpiętra i parapety okienne wyłożone były boazerią, wszędzie pełno było zdechłych much oraz kurzu.

Pulchna młoda Flamandka w białym fartuszku i białym czepku zaprowadzdziła Joela do pokoju na ostatnim piętrze. Kiedy słała łóżko, Joel otworzył okno i wyjrzał, spoglądając na spadziste dachy.

– Anglik? – zapytała, będąc już przy drzwiach. Joel uśmiechnął się niepewnie.

– Tak, Anglik. Masz tu franka za pomoc.

Wzięła pieniądze i schowała do kieszonki fartuszka. Szukała jakichś słów, a Joel czuł, że nie może się od niej odwrócić, dopóki sobie nie przypomni, co chciała powiedzieć.

– Je lijkt zo eenzaam. Heb je geen urienden hier? - powiedziała wreszcie.

Potrząsnął głową.

– Przykro mi, ale nic nie rozumiem.

Poczekała jeszcze chwilę i jednym tchem wyrecytowała:

– Moje imię Anna.

– To miło – powiedział Joel. Żadne inne słowa nie przychodziły mu do głowy.

Anna stała jeszcze przez chwilę w drzwiach, nie mogąc się zdecydować, co robić. W końcu wyszła, zostawiając drzwi lekko uchylone. Joel chwycił kule, dopadł drzwi i zatrzasnął je z głośnym hukiem. Potem ciężko dysząc, pokuśtykał z powrotem i usiadł na łóżku. Po kilku minutach otworzył walizkę i wyjął butelkę whisky. W pokoju nie było żadnego kubka, więc zaczął pić prosto z butelki. Pił tak łapczywie, że niewiele brakowało, a udławiłby się.

Podróż dobiegła końca. Teraz musi znaleźć kogoś, kto oszlifuje diament, kogoś, kto zna się na rzeczy i nie będzie przy tym zadawał zbędnych pytań. Oszlifowanie diamentu tak ogromnego i drogocennego jak Gwiazda Natalia wymagało nie lada umiejętności. Taki diament należało bardzo ostrożnie rozszczepić, obrobić, wygładzić. Tylko renomowane firmy szlifierskie zapewniały odpowiedni sprzęt. Ukrywanie diamentu przez dłuższy czas było prawie niemożliwe, choć Joel zdawał sobie doskonale sprawę, że Barney mógł się dowiedzieć, gdzie był szlifowany. Ryzyko było duże, lecz należało je podjąć; gdyby próbował sprzedać Gwiazdę Natalię w stanie surowym, prawdopodobnie dostałby nie więcej niż trzysta tysięcy funtów, być może mniej. Za to jeśli najpierw go oszlifuje i uwierzytelni jego pochodzenie, sprzedając kilkakrotnie przez agenta czy inną osobę, która chciałaby zarobić parę groszy, może go potem sprzedać, żądając cztery, pięć razy tyle, może nawet więcej w zależności od tego, ilu będzie chętnych.

Miał listę nazwisk, niektóre z nich wyciągnął z akt Harolda Feinberga, inne znał, ponieważ wszyscy o nich mówili. Rozszczepienie diamentu jest najtrudniejsze i zarazem najważniejsze. Osoba, która podejmie się tego zadania, musi najpierw dokładnie obejrzeć kamień i znaleźć płaszczyzny, które należy rozszczepić. Od jej zręczności zależeć będzie efekt końcowy. Osoby zajmujące się rozszczepianiem diamentów należały do diamentowej elity i wiele z nich jeździło każdego ranka do pracy swoimi własnymi powozami oraz mieszkało w okazałych domach w centrum miasta. Bezspornie najlepszy w Antwerpii był Itzik Yussel z Rosendaal's, lecz Joel nie chciał się z nim kontaktować, gdyż jego nazwisko było zbyt znane. Słyszał o innym fachowcu w tej dziedzinie o nazwisku Frederick Goldin, który zaczynał się coraz bardziej liczyć i powoli zdobywał sobie renomę. Mówiono o jego niezwykłym talencie, gdyż starał się, by ubytek masy był stosunkowo niewielki, a jednocześnie jego brylanty miały prawie idealne proporcje.

Joel nie wiedział tylko, czy Goldin zajmie się obróbką trzystupięćdziesięciokaratowego diamentu, nie pytając o jego pochodzenie.

Tego wieczoru, kiedy znowu odezwały się dzwony katedry, Joel leżał na łóżku i kończył butelkę whisky. Ze swojego miejsca widział skrawek nieba w kształcie latawca, między mansardowym oknem a dachem sąsiedniego budynku. Kiedy się w niego tak wpatrywał, coraz bardziej zmierzchało, aż w końcu zrobiło się ciemno. Powietrze było łagodne, ciepłe i lekko duszące. Wokoło roiło się od komarów, które rozmnażały się na bagnach i błotach nad szerokimi wodami rzeki Skaldy.

O dziesiątej rozległo się ciche pukanie do drzwi.

– Proszę wejść – powiedział obojętnym tonem.

W drzwiach ukazała się Anna w czarnej sukience z białym koronkowym kołnierzykiem. Jej rzadkie, mysie włosy upięte były czarnymi spinkami i wsuwkami. Wyciągnęła brązową szklaną butelkę, pokazując, że powinien nasmarować tym ramiona i resztę ciała. Potem zrobiła kolisty ruch palcem w powietrzu i zaczęła bzyczeć jak mucha.

– Aha, na komary – powiedział Joel niskim głosem. Bez słowa zbliżyła się i uklękła przy łóżku, ściągając z Joela prześcieradła i koc. Joel otworzył szeroko oczy, kiedy podniosła do góry jego koszulę nocną i odkorkowała butelkę.

– Co robisz? – zapytał, lecz nie odpowiedziała. Ręce miała grube, lecz twarde i energicznie zaczęła go smarować po klatce piersiowej i brzuchu, tak jr kby woskowała blat stołu. Płyn był zimny i pachniał kamforą. Natarła mu plecy, pośladki i nogę. Napiął mięśnie ud, odczuwając w tym miejscu dziwne mrowienie, lecz nie był pewien, czy naprawdę chciała go tam dotknąć. Utkwił w niej wzrok, ona też spojrzała mu prosto w oczy. Miała młodą, rumianą twarz, a na jasnych włoskach nad górną wargą pojawiły się kropelki potu.