Agnes uwielbiała przyjęcia, kosztowności, podobało jej się, że była zawsze w centrum zainteresowania. Była trochę przewrażliwiona na punkcie żydowskiego pochodzenia Barneya, choć nigdy nie roztkliwiał się, opowiadając o swojej młodości, ani razu też nie prosił jej, aby poszła z nim na Clinton Street. Sam też nigdy tam nie zaglądał. Clinton
Street byfa zdradliwą studnią bez dna, siedliskiem zła, miejscem, które kojarzyło mu się z koszmarem. Była grobem, a nie wspomnieniem. A poza tym za bardzo przypominała mu o Joelu.
– Czy chciałbyś teraz zjeść podwieczorek? Czy trochę później?
– Wolałbym teraz – odparł Barney. – Głowa mnie rozbolała od tych listów.
Agnes podeszła do dzwonka, lecz nim zdążyła zadzwonić na służącą, w drzwiach pojawił się ich lokaj Edwards.
– Jakiś dżentelmen pragnie się z panem zobaczyć. Pan Cecil Rhodes.
– Rhodes? Tutaj? – zdziwił się Barney.
Agnes obrzuciła go szybkim spojrzeniem, tak jakby chciała zapytać, co się stało, lecz Barney powiedział tylko:
– Niech wejdzie. Wskaż mu drogę. I powiedz Harriet, żeby podała podwieczorek.
Rhodes wszedł pewnym krokiem do pokoju gościnnego. Był jeszcze bardziej opalony i pulchny niż ostatnio, jego szary garnitur Savile Row wydawał się zbyt obcisły, a guziki marynarki ledwo się dopinały. Był za to w wybornym humorze i serdecznie uścisnął dłoń Barneya.
– Barney, mój drogi przyjacielu! I Agnes! Jak miło was widzieć! Przepraszam, że zjawiam się tak nagle, lecz przyjechałem do Londynu tylko na dwa, trzy dni i czas mnie goni. Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem w niczym ważnym?
– Próbuję odpowiedzieć na parę zaległych listów – odparł Barney. – Pisanie listów nigdy nie było moją mocną stroną.
– No tak – powiedział Rhodes, odsuwając na bok poły marynarki i wkładając ręce w kieszenie spodni. – Jestem tu, żeby zaoszczędzić nam obu pisania. Chciałem cię poinformować, że złożyłem ofertę kupna firmie French Company i jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, będziemy sąsiadami w Wielkiej Dziurze.
Barney spojrzał uważnie na Rhodesa, lecz nic nie powiedział. Nie przeszkadzało mu sąsiedztwo francuskiej firmy z tego prostego powodu, że musiałby wydać ponad milion funtów, gdyby chciał kupić jej działki. Był też pewien, że nikt inny nie zdecyduje się na ich kupno, ponieważ były zbyt drogie. Francuzi byli spokojni i niezachłanni, a jeśli Rhodes stanie się ich nowym właścicielem, za kilka miesięcy zacznie naciskać również i na niego. Rhodes nie spocznie, póki nie będzie kontrolował całego przemysłu diamentowego w Afryce Południowej. Udowodnił to, stając się wyłącznym właścicielem kopalni De Beers, a zresztą bezustannie mówił o stworzeniu monopolu diamentowego, który dyktowałby ceny rynkowe kamieni szlachetnych na całym świecie.
Tylko że Barney był już zmęczony. Nie miał żadnych marzeń, pragnął, aby jego dzieci były szczęśliwe i radosne. Miał teraz wszystko, o czym marzył, kiedy mieszkał na Clinton Street: pieniądze, sławę, dobrobyt; przy okazji stracił wszystko, co było kiedyś bliskie jego sercu. Dzięki Mooi Klip przeżył szaloną, dziwną, bezgraniczną miłość. Joel wyzwolił w nim również bezgraniczną nienawiść. Sara napawała go dumą, a jednocześnie upokarzała, sprawiła mu zawód, odeszła od niego i zawsze traktowała go z góry. Pomyślał, że nic nigdy nie wyzwoli już w nim tak gwałtownych emocji.
Wiedział ponadto, że nawet gdyby przekopał całą południową Afrykę, nie znajdzie drugiej Gwiazdy Natalii.
Rhodes stał z rękami w kieszeniach, z głową przechyloną lekko w prawo i czekał na odpowiedź Barneya. Zamiast niego odezwała się Agnes.
– Może zjesz z nami podwieczorek, Cecilu? Przed chwilą prosiłam, żeby Harriet przyniosła.
– Dziękuję, wspaniale – powiedział Rhodes. – Chociaż ostatnio za dużo jem. Czy mogę usiąść?
– Przepraszam, oczywiście – odparł Barney. – Mów dalej.
– No więc – z ważną miną kontynuował Rhodes – no więc N.M. Rothschild's dają milion, a ja czterysta tysięcy funtów. French Company wydaje się zainteresowana. No cóż, wiesz przecież tak samo jak ja, że przestają się powoli liczyć na rynku diamentowym. Nie są w stanie dyktować swoich własnych warunków, tak jak ty albo ja. Są zmuszeni sprzedać wcześniej czy później.
Barney podszedł ponownie do okna. Czarno-biały kot chodził po murze okalającym ogród.
– Znowu zbiera się na deszcz – stwierdził. – Bez przerwy tutaj pada. Czasami wydaje mi się, że się topię.
– Powinieneś wrócić z powrotem do Kimberley – rzekł Rhodes.
– Po co? – zapytał Barney. – Żeby mnie złożono w ofierze na ołtarzu brytyjskiego imperializmu?
Rhodes roześmiał się i spojrzał na Agnes.
– Bez przerwy sobie ze mnie żarty stroi. Zawsze taki był.
Barney uśmiechnął się niepewnie.
– Obojętnie jak dużą ofertę złożysz Francuzom, przebiję cię – oświadczył. – Mogę ci to obiecać.
– Zaskoczyłeś mnie – powiedział Rhodes. Momentalnie stracił humor. – Myślałem, że będziesz się cieszył. W końcu od samego początku pracujemy w tej samej branży, prawda?
– Tak – powiedział Barney – i właśnie dlatego tak dobrze cię znam. Dlatego obojętnie ile zaoferujesz Francuzom, dam więcej.
– Nie możesz dać więcej niż dwa miliony – powiedział niepewnie Rhodes.
Barney usiadł i założył nogę na nogę. Dużo by dał, żeby pozbyć się teraz tego zmęczenia, wyzwolić się z apatii, która coraz częściej go ogarniała. Zabębnił palcami w poręcz krzesła, uśmiechnął się raz jeszcze i powiedział:
– Mogę dać tyle co ty, a nawet więcej.
Służąca Harriet, blada dziewczyna o rozmazanych rysach twarzy, wniosła rogaliki z rodzynkami i herbatę Darje-eling… Ilekroć Barney ją widział, zawsze ulegał złudzeniu, że patrzy na zdjęcie dziewczyny, która niechcący poruszyła się przy pozowaniu do zdjęcia. W popołudniowym świetle unosząca się w górę para wyglądała jak włosy topiącej się kobiety. Na twarzy Rhodesa pojawił się uśmiech, poklepał się po brzuchu i wziął dwa rogaliki, smarując je masłem oraz dżemem renklodowym.
– Możesz podbijać cenę ad infinitum, drogi przyjacielu, i tak w końcu ja będę górą – powiedział Rhodes po chwili milczenia.
– Tak myślisz? – zapytał Barney. Rhodes kiwnął głową.
– Jestem tego pewien – powiedział. – Najzupełniej pewien.
Barney przyglądał się małym pęcherzykom powietrza krążącym w kółko w jego filiżance herbaty.
– Mam wrażenie, że przyszedłeś tutaj z jakąś konkretną propozycją – powiedział. – Tak się jakoś dziwnie puszysz.
– No cóż, zgadłeś – powiedział Rhodes. Spojrzał na Agnes i uśmiechnął się do niej zwycięsko, przynajmniej chciał, żeby tak to właśnie wyglądało.
Agnes dotknęła swoich zaczesanych do góry włosów i przesłała Barneyowi nerwowe spojrzenie.
– Najlepiej będzie, jeśli powiesz, o co chodzi – powiedział sucho Barney.
– Barney – zapi atestowała Agnes – jemy przecież podwieczorek.