Выбрать главу

– Co się stało? Barney, co się stało?

Barney ukląkł obok matki. Jej zalane krwią oczy spojrzały na niego. Wyszeptała:

– Jacobie?

Barney wziął ją za rękę. Była lepka od krwi, wyglądała jak pomalowana.

– Feigel… – powiedział. Nigdy przedtem nie nazywał ją po imieniu. – Ptaszyno.

– Kochasz mnie, prawda? – mówiła błagalnym głosem. – Nie zostawisz mnie?

– Nie – odpowiedział. Zaczął płakać. – Nie, Feigel, nie zostawię cię.

– Tak długo cię nie było – powiedziała. Teraz krew zaczęła wypływać jej z ust, kapiąc na linoleum. – Nigdy więcej mnie już nie zostawiaj. Proszę, Jacobie.

Uszło z niej życie, ale oczy miała ciągle otwarte. Jej ręka opadła na podłogę. Barney podniósł głowę do góry, wykrzywiając żałośnie usta, i zauważył Leah, stojącą w drzwiach, zesztywniałą ze strachu.

– Zabiłem ją – powiedział Barney. – Zabiłem własną matkę.

Leah zaczęła wycofywać się z kuchni, przyciskając ręce do policzków. Wpadła na Davida, który stał w korytarzu, obgryzając paznokcie, zmartwiały ze zgrozy. Spojrzała na niego, jak gdyby nie wiedziała kim był.

Barney wstał. Otarł łzy ręką, brudząc policzki krwią matki. Kiedy w końcu przyjechał doktor Seligman, jakąś godzinę później, Barney stał przy piecu kuchennym, twarz miał ukrytą w dłoniach i czekał, aż zagotuje się woda w czajniku.

– Herbaty? – zapytał doktora Seligmana. Doktor Seligman wyjął binokle, rozejrzał się dookoła i szybko potrząsnął głową.

Listy od Joela znalazł po pogrzebie. Siedział na łóżku matki, przerzucając papiery, oglądając kosztowności, i nagle zauważył paczuszkę starannie zawiniętą w chustę. Znalazł trzy listy.

Pierwszy był z Liverpoolu, z Anglii. Kiedy płynęli przez Atlantyk, morze było wzburzone i Joel cierpiał na morską chorobę przez trzy dni; ale później ocean uspokoił się, pogoda wyklarowała i wszystko było dobrze. Pisał, że ją kocha, i przesyłał pozdrowienia dla Barneya. Liverpoolczycy byli osobliwymi ludźmi, którzy nigdy nie mówią, że dokądś idą, ale że dokądś „zdążają".

Kolejny list był z Kapsztadu. „Mamo, koniecznie powiedz Barneyowi, cóż to za miejsce! Jakie możliwości!" Trzeci list, najbardziej poplamiony i pognieciony, dotarł około dwóch tygodni temu, a wysłany został z Orajerivier w Afryce Południowej. Joel zainwestował pieniądze, które zarobił na statku, w niewielką farmę i uprawiał ziemię. „Proszę, pozwól Barneyowi wyjechać do mnie. Bardzo potrzebuję jego pomocy i wiem, że Barneyowi spodoba się tutaj. Nie zamykaj go w warsztacie krawieckim – Moishe sam sobie poradzi. Mamo, pracując tutaj razem, zrobimy fortunę. To jest prawdziwa goldeneh medina!"

Barney złożył listy i włożył je z powrotem do kopert. Siedział na łóżku, nie poruszając się, i wpatrywał się w nie. Z korytarza dochodził go głos matki Leah, która mówiła podniesionym głosem.

– Takiemu levaya nie oddałabym nawet psa! Czy nie słyszałaś, co mówił rabbi?

Dopiero teraz zrozumiał, jak jego matka musiała potwornie cierpieć. Kochała ojca tak bardzo, że jego śmierć postrzegała jako rozmyślną ucieczkę. To nie Bóg sprawił, że cierpiała. To musiała być wina Jacoba. I kiedy wyjechał Joel, jej przypuszczenia się potwierdziły. To były jakieś dziedziczne obciążenia w rodzinie Blitzów, że młodzi mężczyźni mieli skłonności do ucieczek i stawali się nieposłuszni. Wkrótce miała zostać zupełnie sama, pozbawiona miłości, nieprzydatna.

Barney spojrzał na swoją prawą dłoń, na białą, na cal długą bliznę między kciukiem a palcem wskazującym. Doktor Seligman nic nie powiedział, kiedy Barney poprosił go, żeby mu ją zeszył, ale być może, doktor Seligman dokładnie wiedział, co nieubłaganie miało się wydarzyć. Może widział to oczami wyobraźni.

Usłyszał, jak ktoś niezdecydowanie puka do drzwi sypialni.

– Proszę wejść – powiedział.

To byli Irving i Hyman, zakłopotani i rozdygotani. Irving powiedział:

– Przyszliśmy ci powiedzieć, jak nam jest przykro. Taki szok, wiesz, a twoja matka była taką cudowną kobietą. Świętą.

– Świętą? – zdziwił się Barney. Zapanowała niezręczna cisza.

Hyman, nerwowo i przepraszająco, wzruszył ramionami.

– Zamierzasz prowadzić dalej interes? – zapytał Irving. – Blitzów, Krawców?

– A czy znasz jakiś powód, dla którego nie powinienem?

– Nie, wcale nie. Tylko zapytałem.

– A więc wszystko w porządku – powiedział Barney. – Dopóki wy jesteście szczęśliwi. W każdym razie zawsze możecie skorzystać z oferty Sussmana.

– Sussman – prychnął Hyman. – Dlaczego mam iść do Sussmana?

– To już twoja sprawa – odpowiedział Barney. – Sprzedaję swoje udziały Moishemowi. Wycofuję się.

Irving zmarszczył brwi.

– Nie możesz tego zrobić. To był interes twojego ojca.

– Mój ojciec nie żyje, mówię ci o tym, gdybyś zapomniał. A niedawno zmarła moja matka, co zwalnia mnie od odpowiedzialności za prowadzenie dalszej działalności. Mam dosyć, Irvingu. Przykro mi.

– Ale przecież dobrze ci idzie.

– Kilka dni temu myśleliście inaczej. Chcieliście zamówień, nie gotowych ubrań. Dalej, Irvingu, niech sentymentalizm nie zaćmi twojego rozumu. Jesteście w krawiectwie od czterdziestu lat. Niedoświadczony młodzik będzie wam mówił, jakie szyć ubrania?

– Dostarczyliśmy mundury Akademii – powiedział Hyman. – Przyznali, że wykonanie jest znakomite. Niedługo złożą następne zamówienie.

Barney zebrał listy i papiery leżące na łóżku – dowody tożsamości matki, świadectwo urodzenia, listy od przyjaciół i krewnych, którzy zostali w północnych Niemczech.

– To dobre wieści – powiedział, nie podnosząc wzroku. – Szkoda, że będziecie musieli powrócić do prywatnych zamówień.

Ponownie ktoś zapukał do drzwi. Weszła Leah. Barney wstał z łóżka i wyciągnął do Irvinga rękę, zrobił to pewnie i zdecydowanie, jak mężczyzna, który potrzebuje przyjaźni, a nie przebaczenia. Irving uścisnął ją i uśmiechnął się z żalem.

– Szkoda, że odchodzisz. Zakład Blitzów już nie będzie taki sam, skoro nie będzie w nim żadnego Blitza.

– Prawdopodobnie będzie lepszy – powiedział Barney. Irving i Hyman wyszli, a Leah podeszła bliżej. Stanęła i długo na Barneya patrzyła, zanim cokolwiek powiedziała.

– Moishe Teitelbaum powiedział mi, że pozbywasz się udziałów.

Pokiwał głową.

– Czy… czy nie działasz zbyt pochopnie z powodu tego, co wydarzyło się w piątek wieczorem?

– Nie – odpowiedział krótko. – Zawsze chciałem to zrobić. Odkąd Joel wyjechał.

– Zostaniesz w Nowym Jorku?

– A po co? Ze względu na to zaniedbane mieszkanie na Clinton Street? Przez wzgląd na pamięć o matce?

– Dla mnie – powiedziała Leah.

Barney położył rękę na zimnym mosiężnym oparciu. Sypialnia stała się nagle ciasna, duszna i zagracona. Na toaletce matki leżała szczotka do włosów z wplecionymi jej włosami. Wbrew zwyczajom europejskich Żydów, rodzina Feigel nie goliła córkom włosów, kiedy wychodziły za mąż. Biblia nie nakazywała kobietom, żeby nosiły shaytl, perukę; co prawda, matka Feigel protestowała, ale poszła na kompromis i zgodziła się, żeby Feigel miała na głowie chustkę.

– Muszę wyjechać – powiedział Barney. – Nic mnie tu nie trzyma, nic dobrego mnie tu nie spotkało.

– Kocham cię – powiedziała Leah prosto z mostu. Barney dotknął jej dłoni. Były małe i zimne.

– Wydaje ci się, że mnie kochasz – powiedział. – Ale czy spotykałaś się z innymi mężczyznami? Nie myślę o tych dobrze ułożonych chłopcach, których twoja matka zapraszała na herbatę. W porównaniu z nimi, każdy wydałby ci się godny miłości.