Выбрать главу

Barney z powrotem zapakował szal.

– Będzie mi brakowało Clinton Street – powiedział. – Mimo wszystkich problemów.

Moishe gwałtownie złapał go za ramię.

– Clinton Street będzie tęsknić za tobą.

Ranek był zimny, suchy i wietrzny. Barney zamknął za sobą drzwi od mieszkania i wyszedł na ulicę. Z wysiłkiem podniósł starą skórzaną walizę i poszedł Clinton Street w kierunku skrzyżowania z Hester. Głowę miał opuszczoną, starał się nie interesować widokami, które wkrótce miały należeć do przeszłości. Kiedy dotarł do narożnika, wiatr był tak przeszywający, że musiał podnieść kołnierz.

„City of Paris", jeden z pierwszych parowców na Atlantyku, otrzymał błękitną wstęgę za najszybsze pokonanie odległości między Liverpoolem a Nowym Jorkiem, płynąc z prędkością trzynastu i pół węzła. Ale podczas rejsu, na którym płynął Barney, przez pierwsze dwa tygodnie listopada 1868 roku, ocean był wzburzony, wyglądał tak, jak gdyby jakaś armia wojska rozbiła na powierzchni szare namioty, które zapadały się, podnosiły i znowu zapadały. Przez sześć dni parowiec rozwijał prędkość nie większą niż osiem węzłów. Barney, skulony na pokładzie drugiej klasy, ubrany w nieprzemakalny płaszcz, nigdy nie czuł się tak źle w swoim życiu. Był chory i zmęczony. Pod koniec pierwszego tygodnia zaczął już wierzyć, że na chwiejącym się pokładzie spędził lata. U góry rozciągało się granitowe niebo. Opętała go myśl, że nigdy nie uda mu się przepłynąć Atlantyku. Aby zabić czas, czytał ilustrowane magazyny albo grywał w karty z siedmioletnim angielskim chłopcem, który wspaniale znosił podróż i wygrywał trzy gry na cztery. Modlił się w kabinie, którą dzielił z pewnym Szkotem w wytartym, tweedowym ubraniu; czasami wspólnie walczyli z wiatrem i falami na pokładzie, trzymając się relingu, chwytając za liny i zataczając się w jakichś dziwacznych pas-de-deux na deskach, podczas gdy statek zapadał się w wodzie. Steward, który obsługiwał pasażerów drugiej klasy, żartobliwie określał ich próby jako mozolne, taneczne, chwiejne oraz wymiotne.

Kiedy dobijali do portu w Liverpoolu, mżył deszcz. „City of Paris" miał dwa dni spóźnienia i przez to Barney nie złapał parowca „Rubric", należącego do towarzystwa White Star, do Lizbony i dalej, płynącego wzdłuż wybrzeży Afryki, do kolonii na Przylądku. W hałaśliwej budzie pokrytej dachem z blachy falistej kupił dla siebie bilet na niemiecki statek „Weser", który odpływał za cztery dni. Później ciągnąc za sobą walizę, przeszedł się mokrymi, brukowanymi ulicami Liverpoolu, żeby znaleźć jakieś miejsce, gdzie można by się zatrzymać.

Podczas tych czterech dni czuł się podle i samotnie. Zatrzymał się w małym pensjonacie, prowadzonym przez masywnie zbudowaną kobietę, która hałaśliwie rechotała i piła czysty dżin zmieszany z lekką, tanią herbatą. Powiedziała Barneyowi, że jej mąż pojechał do Ameryki Południowej i że zawsze jest zadowolona i pełna otuchy. W pierwszej chwili myślał, że „zadowolenie" wynika z jej zamiłowania do trunków, ale kiedy pewnej nocy zapukała do drzwi jego sypialni i zaproponowała wypicie drinka u niej w łóżku, to zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest z tych kobiet, które przyjaciel jego ojca określał słowem jentz. Zawahał się przez moment, propozycja wydała mu się kusząca. Ciągle padał deszcz, był tysiące mil od domu i perspektywa spędzenia nocy w kobiecych ramionach była nęcąca. Mogła mieć zbawienny wpływ na jego psychikę. Ale powiedział sobie, że jest z nim Bóg, towarzyszą mu wspomnienia o przyjaciołach i przewrócił się na bok w swoim wąskim łóżku, próbując zasnąć. Syreny parowców grały żałobną kołysankę.

Trzeciego dnia przeszedł się wzdłuż Mersey, obserwując mewy, kołyszące się na szarej, sieczonej deszczem wodzie. Za nim znajdowały się doki, dymiły kominy statków żeglugi przybrzeżnej, pocztowo-pasażerskich oraz parowców pływających przez Atlantyk. Dobrze prosperujące, zbudowane z kamienia, wiktoriańskie budynki biur handlowych stały obojętne. Przed nim rozciągało się ponure ujście rzeki, a z boku, hen daleko, mokre, zielone wzgórza Cheshire.

Pomyślał o matce, wyobraził sobie, że idzie za nim, jakieś dwa, trzy kroki z tyłu, tak że nie mógł jej widzieć. Zatrzymał się i odwrócił, ale nikogo nie było. Tylko wilgotne, odbijające fale, kamieniste nabrzeże i rozciągające się u góry deszczowe niebo. Zmówił za nią modlitwę. Chciał ją sobie przypomnieć taką, jaka była przed śmiercią ojca – łagodną i uśmiechniętą. Pragnął zapomnieć krwawą jatkę w kuchni.

Zjadł posiłek u Weinmana, w małej żydowskiej restauracyjce niedaleko doków. Usiadł przy stole z klejącym się, marmurowym blatem i zamówił tłustą, słoną wołowinę. Właściciel był mrukliwy i nieprzyjazny: Barney nie potrafił zrozumieć jego liverpoolskiego jidysz. Ale następnego ranka, kiedy Barney wypływał, właściciel przegonił go od kasy, gdy chciał zapłacić 9 dinarów za śniadanie.

– Gdziekolwiek byś jechał, będziesz potrzebować pieniędzy – powiedział opryskliwie. – Spływaj, zanim zmienię zdanie, i powodzenia.

„Weser" był parowcem bocznokołowym należącym do linii Bremerhaven. Miał prawie dwadzieścia lat. Barney został ulokowany w nieforemnej kabinie przylegającej do osłony koła łopatkowego. Dzielił ją z portugalskim handlarzem wina, który pocił się obficie i bełkotał przez sen oraz spędzał całe dnie, gapiąc się ponuro w ocean i dłubiąc w zębach wykałaczką. Ale kiedy minęli Zatokę Biskajską i mieli już za sobą dzień zwłoki, naprawiając w Korunie pękniętą łopatkę, „Weser" płynął w kierunku południowym spokojnym morzem ze stałą prędkością siedmiu węzłów i każdego nowego dnia do kabiny Barneya przedostawało się więcej promieni słonecznych przez bulaj, było coraz cieplej i otucha wstępowała w jego serce.

Bocznokołowiec okrążył zamglone wybrzeże Sierra Leone, minął Wybrzeże Kości Słoniowej, Złote Wybrzeże oraz Wybrzeże Niewolnictwa.

Barney godzinami przebywał na pokładzie, nawet w porach posiłków, aby obserwować pokryte mgłą zielone wzgórza zachodniej Afryki, które powoli zostawały w tyle. Niebo było upstrzone pierzastymi chmurkami, ale żółtawego koloru woda, zabarwiona szlamem Nigru, ciągle odbijała promienie słoneczne.

Niedaleko zamku w Cape Coast, „Weser" rzucił kotwicę i zatrzymał się na jeden dzień, żeby uzupełnić wodę w zbiornikach i świeże owoce. Nie było tutaj portu i wszystko musiało być przewożone przez tubylców wiosłowymi łódkami, odważnie prującymi spienione bałwany oceanu. Barney oparł się łokciami o reling i przez całe popołudnie obserwował zbliżające się i oddalające łódki oraz załadunek owoców, które windowano w koszach na pokład. Nad rozrzuconymi dachami domków w mieście górował dziwaczny budynek, otoczony niskimi fortyfikacjami; przypominał trochę zamek, a trochę wiejski dom z wielką, łopoczącą na wietrze flagą Zjednoczonego Królestwa. Barney czuł zapach dżungli w powietrzu i słodki aromat przejrzałych owoców.

– Tak, nareszcie jakieś interesujące miejsce – zauważył Anglik o nazwisku Hunt, który wsiadł na „Wesera" w Lizbonie. Hunt był zawsze nieskazitelnie ubrany, elegancki i całkiem przystojny, ale miał tylko cztery stopy jedenaście cali wzrostu. W swoim białym tropikalnym ubraniu wyglądał jak dziesięcioletni chłopczyk z fałszywą brodą. Kiedy spotykali się na pokładzie, zawsze formułował luźne uwagi i kurtuazyjnie kłaniał się przy obiedzie.

– Ten zamek, Elmina Castle, był kiedyś imperium niewolnictwa. Wysyłano stąd tysiące niewolników do Ameryki – byli chwytani przez mieszkańców Ashanti i pędzeni w łańcuchach na wybrzeże. A więc można by powiedzieć, że właśnie tutaj rozpoczęła się wasza wojna domowa, jeżeli dokładnie się temu przyjrzeć.

– Chyba tak – odpowiedział Barney ostrożnie.