Выбрать главу

– Jesteś Amerykaninem, prawda? – zapytał Hunt.

– Tak. Amerykaninem. I Żydem.

Hunt odchylił klapy płaszcza i wsunął kciuki w kieszenie swojej wspaniałej białej kamizelki.

– No cóż – powiedział, wybuchając śmiechem, czego Barney wcale nie mógł zrozumieć. – Jestem pewien, że wkrótce będziesz musiał o tym zapomnieć.

– A to dlaczego?

Hunt oparł łokcie na relingu. Kolejna łódka dobijała do burty „Wesera" z ładunkiem cytryn.

– Mój drogi przyjacielu, nie dbam za bardzo, kim są moi kumple, ale w Kolonii na Przylądku jest mnóstwo facetów, którzy o to dbają. Nie jesteś Anglikiem, a więc nie będą przejmować się tym, gdzie chodziłeś do szkoły, ale dadzą ci do wiwatu, kiedy dowiedzą się, że jesteś jednym z Wybrańców. Może nie potraktują cię jak kogoś z plemienia Bantu, ale bardzo podobnie. A więc gdybym był tobą – przyjmij przyjacielską radę – zapomniałbym o pochodzeniu.

– Dlaczego mi to mówisz? – zapytał Barney. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.

– Ponieważ cię lubię. Wyglądasz na porządnego gościa.

– Być może nim jestem, ale nie potrafię wyprzeć się swoich ojców tylko po to, aby zaprzyjaźnić się z kilkoma angielskimi bigotami.

Hunt podniósł brew do góry i teatralnie westchnął.

– Problem polega na tym, drogi przyjacielu, że ci angielscy bigoci są tutaj jedynymi ludźmi, nie licząc Holendrów, którzy posługują się kaczym językiem i jedzą tylko ser i szynkę. Oczywiście są i czarni, ale przypuszczam, że nie czułbyś się dobrze, obracając się tylko w ich towarzystwie.

– Mam tutaj brata. Napisał mi, że to kraj wielkich możliwości.

– Bo to prawda! Ale wszystko zależy od punktu widzenia. Możliwości – oczywiście! Ale jakiego rodzaju? Pracuję dla gubernatora, sir Philipa Woodhouse'a, i możesz przyjąć to za pewnik, że Kolonia na Przylądku jest zadłużona na ponad milion funtów. Nie ma tam bogactwa. Pomarańcze, bydło, kilka farm i to właściwie wszystko. Wszyscy klepią biedę. Dlaczego tam jedziesz – nie mam najmniejszego pojęcia.

Barney wyjął chusteczkę, złożył ją na czworo i wytarł pot z twarzy i karku. Zielone płótno zawieszone nad pokładem dla pasażerów drugiej klasy przypuszczalnie miało chronić przed słońcem, ale zamiast tego chroniło przed ożywczą bryzą i było pod nim pięć razy goręcej. Wyglądało na to, że „Weser" był gotowy do dalszej podróży. Wszystkie łódki odpłynęły, pokład drżał na całej długości, zaczęto gromadzić parę.

– Chcę zacząć wszystko od nowa – powiedział Barney. – Tylko dlatego tu przyjechałem.

– Postąpiłeś słusznie – powiedział Hunt. – Ale najpierw musisz poznać ludzi. Posłuchaj, mogę ci pomóc. Zabrać cię do Oranjerivier z kimś godnym polecenia – przedstawić panu Pellingowi z banku. Wy, żydowscy chłopcy, nie pijecie, prawda?

– Dlaczego pytasz?

– Bez powodu. Zastanawiałem się jedynie, czy nie poszedłbyś ze mną do mojej kajuty na kieliszek brandy. Znakomity gatunek, francuska. Kupiłem ją w Lizbonie.

– Nie, dziękuję – odpowiedział Barney.

– A może partyjkę remika? Nie na pieniądze, oczywiście, jedynie dla zabawy.

– Nie wiem – zawahał się Barney. Nie chciał być niegrzeczny. – W porządku – powiedział. – Na pół godzinki.

Hunt wyprostował się i przeczesał brodę palcami.

– Doskonale. Jestem zachwycony. Przyjdź za dziesięć minut. Kajuta 23C, przy prawej burcie. Zapukaj w ten sposób. – Pokazał, jak puka listonosz do drzwi, uderzając palcem w reling. Rat-ta-ta-rat-tat-rat.-tat!

Barney obserwował Hunta, jak oddalał się, i nagle odwrócił się twarzą do relingu. Koła łopatkowe „Wesera" zaczęły się obracać, uderzając w brązową wodę. Syrena zagwizdała przeszywająco, dźwięk odbił się echem od wybrzeża. Barney zamyślił się głęboko, a „Weser" pruł wody Zatoki Gwinejskiej, płynąc w kierunku następnego miejsca postoju, Port-Gentil, który znajdował się mniej niż jeden stopień na południe od równika, w Gabonie. Dotknął jarmułki na czubku głowy, jak gdyby po raz pierwszy ją tam odkrył.

Po dziesięciu minutach otworzył lakierowane drzwi i zszedł na pokład C, gdzie znajdowały się koje pasażerów drugiej klasy. Choć wszystkie bulaje były otwarte, otwory wentylacyjne również, panowała tu straszna duchota. Wytarł czoło z potu i poszukał kajuty 23C.

Kiedy w końcu ją znalazł, zapukał. Hunt zawołał:

– Wejść! – I Barney ostrożnie otworzył drzwi.

Bulaj był zasłonięty zieloną zasłonką z płótna, a niewielką kajutę oświetlała mała lampka marynarska. Składany, przyczepiony do ściany stół był rozłożony, a na nim leżała talia kart, stała kryształowa karafka z brandy, karafka z wodą oraz dwie szklanki. Hunt stał w narożniku, mając na sobie ciemnoniebieski płaszcz kąpielowy. Przeglądał się w lustrze wiszącym niedaleko bulaja i nacierał policzki lawendową wodą.

– Czuję się osłabiony – powiedział, nie odwracając się. – Nie dziwota, że zachodnią Afrykę nazywają Grobem dla Białego Człowieka. Ten upał! A przy tym na wszystko możesz zachorować. Na świerzb, malarię, ospę, możesz zarazić się glistą. Nie masz nawet czasu pomodlić się do Boga, żebyś niczego nie podłapał – a już to masz!

Niespodziewanie odwrócił się. Miał gładko przylizane włosy i zaróżowione od pocierania policzki.

– A więc, mój wybrany przyjacielu, co mi powiesz? – zapytał.

Barney spojrzał na Hunta z niedowierzaniem. Widział mężczyzn poprzebieranych za kobiety, jak paradowali na Broadwayu, a tuż po jego Bar Mitzuah ojciec mówił mu coś o nadzwyczajnych grzechach cielesnych. Ale Hunt przeobraził się z wytwornego, małego Anglika w coś zupełnie dziwnego. Przypominał złowrogiego karła z przypudrowaną brodą.

– Czy nie uważasz, że wspaniale wyglądam? – zapytał Hunt. – Kończyłem Winchester. Oczywiście to nie to samo co Eton, ale nie było źle. Kwiat znakomitej młodzieży, niewinnej i pełnej nadziei. Duma Imperium Brytyjskiego.

Barney stał w drzwiach i nie ruszał się.

– Przepraszam – powiedział. – Wydaje mi się, że nie powinienem wchodzić.

– Ależ musisz! Przygotowałem już karty! I jestem pewien, że namówię cię na szklaneczkę brandy.

Barney uśmiechnął się niewyraźnie. Przeżył szok, kiedy zobaczył Hunta w makijażu i niebieskim płaszczu kąpielowym. Ale teraz, właściwie nie wiedząc dlaczego, poczuł do niego sympatię, a nawet serdeczność, chociaż wiedział, że nikt go nie zmusi, żeby wszedł do oświetlonej na zielono kajuty.

– Nie czuję się zbyt dobrze – powiedział Barney. – To z powodu upału. A może to przez rybę, którą jedliśmy na obiad?

– Mój drogi przyjacielu, jeżeli źle się czujesz, powinieneś się położyć. Proszę, oto moja koja.

Barney podniósł do góry rękę.

– Pójdę do swojej kajuty. Bardzo ci dziękuję.

Hunt podszedł bliżej. Zmarszczył się jak żona, która zaczęła podejrzewać, że spotkanie w interesach męża odbyło się w zaciemnionym pokoju hotelu St. Nicholas.

– Na tym polega cała trudność – powiedział podnieconym głosem. – Nie potrafimy zrozumieć, że ktoś może się znaleźć… – Zawahał się i powiedział: -…w kłopotliwej sytuacji. – Zaakcentował to tak, jak gdyby znalazł odpowiedź na zagadkę, nad którą zastanawiał się przez cały dzień.

Barney powiedział:

– Myślę, że wiem, co masz na myśli.

– Tak? – zawołał Hunt, rozpromieniając się.

– Cóż… może nie do końca. Ale musisz zrozumieć, że to właśnie ja znalazłem się w kłopotliwej sytuacji. Moja kłopotliwa sytuacja polega na tym, że nie chciałbym ciebie obrazić i nie mogę przyjąć twojego zaproszenia. Przykro mi.

Usta Hunta zacisnęły się. Widać było po jego twarzy, że przeżywa różne gwałtowne emocje. Teatralnym gestem odrzucił poły płaszcza kąpielowego i obnażył płaską klatkę piersiową z kępką włosków pośrodku oraz zwisający penis, purpurowego koloru. Spojrzał na Barneya wyniośle i wyzywająco, próbując sprowokować go, żeby powiedział, czy jest pod wrażeniem, czy też nie.