Выбрать главу

Barney poczuł pustkę w głowie, ukłonił się, mówiąc:

– Przepraszam – i odwrócił się.

– Mój drogi przyjacielu! – zawołał Hunt.

Ale Barney oddalał się szybkim krokiem korytarzem drugiej klasy. Dotarł do schodów i wyszedł nimi na pokład spacerowy. Przystanął na chwilę w cieniu markizy, aby zebrać myśli, wpatrując się w morze koloru ochry i słuchając miarowych uderzeń łopatek.

Podszedł do niego steward w obcisłej, przepoconej tropikalnej marynarce i zaproponował sok ananasowy z wodą sodową.

– Dziękuję – powiedział Barney i poszedł do swojej małej, ciasnej kajuty, żeby położyć się na godzinę lub dwie i poczytać.

„Weser" wpłynął do zatoki Table w czwartek, 3 grudnia 1868 roku. Słońce błyszczało na krawędziach góry Table. Na południowej półkuli było lato i chociaż dopiero była ósma, dzień był ciepły i wiał wiaterek. Barney tłoczył się przy relingu razem z innymi pasażerami drugiej klasy.

W momencie gdy „Weser" wchodził w cień olbrzymiej góry z płaskim szczytem, syreny zawyły przeciągle. Było już tu pięć czy sześć statków, a między nimi dwa klipry herbaciane wracające do Anglii z Bombaju. Załoga jednego z nich przypatrywała się „Weserowi" z zaciekawieniem. Wszyscy stali, a ich głowy z tyłu zdobiły kitki. Kiedy zauważyli młodą, piękną dziewczynę, która chowała się pod parasolem na pokładzie pierwszej klasy, zaczęli machać rękami i przeraźliwie gwizdać.

Kiedy „Weser" rzucił kotwice, większość pasażerów poszturchując się i przekrzykując, pośpieszyła do swoich kajut, aby dokończyć pakowanie. Barney, który już dawno spakował skórzaną walizę, został na pokładzie i nie niepokojony przez nikogo podziwiał Kapsztad.

U podnóża góry Table, która oświetlona słońcem błyszczała jak złoto, stały domy, kościoły i biura otoczone zielonymi dębami i morwami. Większość budynków wyglądała na holenderskie – były pomalowane na biało, z płaskim frontem, z ładnymi strzechami pokrytymi słomą – chociaż Barney zauważył również kilka nowszych budynków zbudowanych w ciężkim, przesadnym stylu brytyjskiego imperium oraz siedemnastowieczny, kamienny zamek. Nad miastem sterczały dwie wysokie wieżyczki kościołów – jedna przypominała olbrzymi tort weselny, a druga – prosta i strzelista – należała do holenderskiego Kościoła Zreformowanego.

Chociaż wiatr niósł silny zapach soli, Barney wyczuwał aromat wydzielany przez kwiaty i inne rośliny.

– No cóż, nareszcie w domu – powiedział głos obok niego. To był Hunt w swoim przepisowym szarym garniturze. Pachniał lawendą.

Barney pokiwał głową. Tak naprawdę, to nie wiedział, co powiedzieć. Sięgnął do kieszeni swojej letniej marynarki, świeżo wyprasowanej przez Chińczyka, obsługującego pralnię na „Weserze", i wyjął druciane okulary słoneczne z cienkimi, czarnymi soczewkami, które starannie zaczepił za uszy.

Hunt kaszlnął nerwowo.

– Groźnie w nich wyglądasz. Przypominasz faceta, którego poznałem w Kaffraria. Strzelał dla sportu do Murzynów.

Barney zdjął okulary.

– Wiesz… – zaczął Hunt. – Chcę tylko powiedzieć, jak mi przykro z powodu tego, co się wydarzyło. To drażliwa sprawa. Ktoś inny na twoim miejscu złożyłby meldunek kapitanowi, a nawet gubernatorowi. To bardzo miło z twojej strony.

Barney patrzył przed siebie, na wybrzeże. Do „Wesera" zbliżały się cztery wiosłowe lichtugi, prując dziobami fale.

– Nic wielkiego się nie stało – odpowiedział.

– W każdym razie doceniam to – powiedział Hunt. – I jeżeli uda ci się o tym zapomnieć, to jestem gotów tobie pomóc. Załatwię ci przewodnika do Oranjerivier, z tragarzem, oczywiście; przedstawię cię panu Huttonowi z banku Standard. To najmniej, co mogę dla ciebie uczynić.

Barney spojrzał na Hunta. A potem wyciągnął rękę. Po raz pierwszy od czasu, kiedy Joel zostawił mu na karku cały interes Blitzów – a może nawet od dnia, kiedy umarł jego ojciec – poczuł się pewnie i spokojnie. Nawet nie wiedział dlaczego. Może dlatego, że ułożyły się stosunki z Huntem i to w taki sposób, w jaki nigdy nie ułożyły się z matką, Moishem czy Davidem Steinem.

– W Księdze Rodzaju napisano: Przebaczaj grzechy swoim braciom – powiedział Barney Huntowi.

Hunt podał mu rękę, a potem odsunął się krok do tyłu, aby pokazać, że nie zamierza spoufalać się bez zaproszenia.

– Znakomicie – ucieszył się Hunt. – Znajdę ci miejsce, gdzie będziesz mógł zatrzymać się na noc, a jutro poszukam przewodnika.

W ciągu godziny znaleźli się na brzegu. Na kamienistej plaży, brodząc po kolana w pianie, czekali czarni tragarze, żeby przenieść ich walizki i kufry z lichtugi na plac, gdzie stały różnego rodzaju i koloru wózki zaprzęgnięte w woły, omnibusy ciągnione przez konie oraz inne pojazdy. Na Hun-ta czekał podniszczony rządowy powóz zaprzęgnięty w jednego konia. Hunt z entuzjazmem zaproponował Barneyowi przejażdżkę do centrum miasta.

– Po Portugalii, Przylądek zawsze zaskakuje mnie swoją cywilizacją – powiedział Hunt, kładąc nogę na nogę, kiedy powóz wiózł ich suchymi, pociętymi koleinami drogami. – Może tu nie być lizbońskich restauracji czy lizbońskiej opery, czy lizbońskiego handlu. Ale, na Boga, wiesz, gdzie jesteś. Wszystko toczy się tutaj według określonego porządku.

– Myślę o tym, co powiedziałeś mi wcześniej, że Kolonia na Przylądku jest bardzo biedna – powiedział Barney.

– To prawda – pokiwał głową Hunt. – I to sprawia, że życie tutaj jest prostsze. Nie ma mieszkańców niepewnego pochodzenia z aspiracjami, żeby mieszać się do życia towarzyskiego białych. Nie ma czarnuchów, wobec których trzeba być grzecznym i uprzejmym. Pewnie, jest tutaj kilku kłótliwych Holendrów, ale ci naprawdę najgorsi wynieśli się do Transvaalu i do Orange Free State.

– Nie ma Żydów? – zapytał Barney. Hunt skrzywił się, jakby go zabolał ząb.

– W każdym razie niewielu – powiedział. – Niewielu.

Wjechali z turkotem na plac Ratuszowy, szeroki, zakurzony, okolony okazałymi, białymi, holenderskimi fasadami domów – niektóre z nich podparte były jońskimi kolumnami i udekorowane girlandami rzeźbionych owoców i kwiatów. Na placu tłoczyli się ludzie i zwierzęta, mniej więcej w równej proporcji. Niedaleko powozu stanął staruszek z małpą na łańcuchu i z holenderską katarynką. Ryk wołów, gdakanie trzepoczących skrzydłami kurcząt, krzyki gawiedzi układały się w jakąś kakofoniczną symfonię.

Kręciło się tam kilkudziesięciu żołnierzy brytyjskich w tropikalnych mundurach z modnymi, sztywnymi wąsikami i kozimi bródkami, i prawie tyle samo żeglarzy z bokobrodami, w kapeluszach żeglarskich z szerokimi rondami. Wokół nich tłoczyli się pazerni na każdego szylinga sprzedawcy uliczni, w ostro zakończonych kapeluszach ze słomy; trzymali przed sobą tace zawieszone na ramionach, na których znajdowało się wszystko – od słodyczy po żywy drób. A przez środek placu, tanecznym krokiem, z godnością, jaką nie byli w stanie poszczycić się znani Barneyowi Murzyni z Ameryki przez generacje gnębieni niewolą, szły kobiety Bantu w jaskrawych chustach na głowach i kwiecistych sukniach ze szkółki misyjnej, które okrywały je od stóp do głów z wiktoriańską skromnością, ale i tak nie mogły powstrzymać pełnego triumfu tańca ich bioder oraz skomplikowanego tańca biustów. Prawie każda z nich niosła pod pachą paczkę zawierającą różnorodne towary, takie jak pomarańcze, figi, ryby, zielenina, a na dodatek – znudzonego dzieciaka.