Выбрать главу

Pojazd zatrzymał się pod holenderskim domem krytym słomą. Budynek nazywał się Karczma Pod Strzechą. Czarny woźnica zszedł z kozła, aby otworzyć drzwi i rozłożyć schodki. Hunt powiedział:

– Tutaj możesz przenocować. Pytaj o pana Shearera – jest właścicielem – i powiedz mu, że jesteś gościem rządowym. Jutro, w południe, spotkamy się w jadalni Clarka na Adderley Street.

Woźnica wziął walizę Barneya i poszedł w kierunku frontowych drzwi, otworzył je i postawił ciężar w chłodnym korytarzu, którego ściany pokryte były czarno-białymi płytkami. Następnie wyszedł na zewnątrz. Barney podszedł do mahoniowego biurka, nad którym w nierównym szyku wisiały zegary pokazujące czas w Londynie, Moskwie, Nowym Jorku i Hadze. Spojrzał na brzydki, wykonany z pozłacanego brązu zegar, który uzmysłowił mu, że w Nowym Jorku jest piąta rano. Spróbował wyobrazić sobie, jak teraz wygląda Clinton Street – ciemna, mroźna i pokryta grubym śniegiem.

Urzędnik z małpią twarzą obserwował go z zaciekawieniem, a następnie bez pośpiechu zapytał:

– Tak?

– Ach, przepraszam – powiedział Barney. – Proszę o pokój na jedną noc. Pojedynczy, to wszystko.

– Czy to cały pański bagaż? – zapytał urzędnik, spoglądając przez ladę na walizę Barneya jak gdyby to był mały, niezbyt mile widziany pies.

Barney skinął głową. Urzędnik podrapał się za uchem końcem pióra i zaczął hałaśliwie przewracać strony księgi meldunkowej.

– Mam pokoik na górze, z tyłu. Trochę ciasny i trochę za gorący, bo zaraz pod dachem.

– Jestem gościem rządu – zaryzykował Barney. Urzędnik przestał się drapać i spojrzał na niego ze współczuciem.

– Och, jeżeli tak, to muszę pana prosić, żeby zapłacił pan z góry.

– Czy zastałem pana Shearera? Właściciela?

– Dobry Boże, nie. Pana Shearera nigdy nie ma w Kapsztadzie w środku lata. Pojechał do Wellington, dla zdrowia.

Nie spiesząc się, Barney zapłacił za pokój, a szczerzący zęby Bantu w za dużych białych spodniach poszedł przodem krętymi schodami, żeby pokazać mu drogę na najwyższe piętro. Idąc korytarzem, Barney zauważył kolorową litografię królowej Wiktorii i księcia Alberta, którym Bantu z zadowoleniem zasalutował.

Urzędnik miał rację. Pokój Barneya był maleńki i tak gorący, że Barney zaczął się pocić, jak tylko przekroczył próg. Ale był czysty, z białymi ścianami i żółtą podłogą z szerokich desek. Na środku stało żelazne łóżko oraz krzesło. Natychmiast podszedł do okna i otworzył je na oścież. Okno wychodziło na mały, ogrodzony ogródek, z pięknymi bugenwillami, zacieniony dzięki rosnącemu tam drzewu, którego nazwy nauczył się później – Huil Boerboonboom.

Za ogrodem i za rozrzuconymi starymi holenderskimi domami rozciągały się pagórki u stóp góry Table, a za nimi sama góra. Nad jej płaskim, równo ściętym szczytem, na błękitnym niebie wisiały pufiaste kumulusy.

Barney usiadł na krawędzi łóżka. Powiedział broche za przepiękną scenerię Kapsztadu oraz broche za pokój, w którym mieszkał, i broche za szczęśliwy przyjazd. A potem podniósł głowę i zamknął oczy. Zaczął wdychać zapach kwiatów, ciepła i owoców. Poczuł się tak, jak gdyby przedwcześnie znalazł się w raju.

Tego wieczoru posiłek zjadł samotnie w ogrodzie, pod szeleszczącymi liśćmi drzewa Huil Boerboonboom, przy świecach. Podano mu dziwną smażoną rybę, którą kelner nazywał snoek. Popijał winem owocowym, a na koniec zjadł kilka skibek chleba posmarowanych moskonfytem, zawiesistym syropem z winogron. Od stolików obok dochodziły go głosy farmerów, mówiących z ostrym brytyjskim akcentem, rozmawiających o morelach, bydle i słabej kondycji ekonomicznej Kolonii. Suchy Szkot z rzadką, rudą brodą siedział rozwalony na krześle i głośno perorował:

– No cóż, według mojego rozeznania, sir Philip powinien udać się w daleką podróż i poszukać jeszcze jednego diamentu. Kilka diamentów takich jak Eureka i przynajmniej stać byłoby go, żeby odmalować Dom Rządowy.

Jeden z jego kompanów pociągnął spory łyk whisky i potrząsnął głową.

– Nie ma szans, McFee. Pamiętasz tego faceta o nazwisku James Gregory – tego, którego przysłano z Londynu, od Emanuela? Przesłał w tym miesiącu raport do „Magazynu Geologicznego", w którym napisał, że nie ma najmniejszej szansy na znalezienie diamentów w rzece Oran-ge, ani nigdzie w pobliżu. Nazywa to oszustwem. Południowoafrykańską bańką mydlaną.

– Ale jeden diament był – zauważył mężczyzna o nazwisku McFee. -A jeżeli był jeden, to dlaczego nie miałoby ich być więcej?

– To był fuks – wtrącił dogmatycznie następny farmer. – Jeżeli znajdziesz suwerena na placu Riebeecka, to nie zaczniesz rozkopywać ulicy, żeby znaleźć więcej, prawda? Gregory twierdzi, że Eureka został przypuszczalnie przyniesiony i upuszczony przez strusia.

– I gdzie twój optymizm? – zapytał McFee. – Tylko pomyśl. Facet znajduje spory diament i jest zabezpieczony do końca życia.

– Czy zamierzasz pojechać nad rzekę Orange, aby zacząć szukać? – zapytał przyjaciel.

McFee podniósł do góry szklankę.

– Nie ja, Bernardzie. To dla mnie za ciężka praca. A poza tym – i tak nie wiem, jak taki diament wygląda, nawet gdybym się na niego natknął..

Tej nocy Barney leżał na złożonej pościeli pod moskitierą i myślał o tym, co powiedział McFee. Jeden spory diament. Tylko jeden spory diament. Na zewnątrz, w upalnej, aromatycznej ciemności, goście pili i śmiali się. Ktoś przez chwilę grał jakąś zaimprowizowaną melodię na skrzypcach. Barney spał i śnił o spotkaniu z Joelem. Z jakiegoś powodu Joel wcale na niego nie zwracał uwagi i Barney obudził się wczesnym rankiem, czując, jak mu włosy stają dęba na głowie.

Jadalnia Clarka była ulubionym miejscem spożywania posiłków przez młodych agentów biur żeglugowych i pracowników bankowych, zatrudnionych w okazałych, zbudowanych z kamienia, białych budynkach na Adderley Street. U Clarka podawano całkiem smaczne pierogi z wołowiną, tłuczone ziemniaki, stek z antylopy i ostro przyprawionego, smażonego snoeka. Wszędzie siedzieli głośni, młodzi mężczyźni z ogorzałymi twarzami, mówiący z akcentem brytyjskich szkół publicznych. Nad głowami kręcił się wiatrak, prując ciężkie, gorące powietrze, którego powiew poruszał liśćmi aspisu, znajdującego się na ścianach jadalni.

W drzwiach pojawił się Hunt, mając na sobie eleganckie białe ubranie oraz słomkowy kapelusz na głowie. Był w towarzystwie ponurego Holendra, który na pierwszy rzut oka, ze względu na wypłowiałą, szarą lnianą marynarkę i znoszone, wysokie buty, wyglądał na rasowego przewodnika.

– Widzę, że trafiłeś bez żadnych problemów. – Hunt uśmiechnął się, podając Barneyowi rękę. – Oto twój przewodnik, Simon de Koker. Panie de Koker – oto pan Barney Blitz z Nowego Jorku.

Simon de Koker zdjął swój sflaczały kapelusz i dokładnie wytarł pot z czoła serwetą leżącą na stole. Miał typową, długą holenderską twarz, długie bokobrody i jasne, wypłowiałe od słońca oczy. Kąciki ust opuszczone były ku dołowi – nie wiadomo, czy z powodu pesymistycznej natury, czy dlatego, że cierpiał, czy dlatego, że był kalwinistycznym cynikiem – tego Barney nie potrafił odgadnąć. Później Barney zwykł mówić, że kiedy Bóg dawał dzieciom uśmiech,

Simonowi de Kokerowi przez pomyłkę dał uśmiech odwrócony do góry nogami.

– Chcesz się udać do Oranjerivier? – zapytał Simon de Koker, z wyraźnym holenderskim akcentem.

– Mieszka tam mój brat. Ma tam farmę.

– Żyd, który ma farmę w Oranjerivier? Barney nalał Huntowi wina do szklanki.