Выбрать главу

– Tak. Nazywa się Joel Blitz.

Simon de Koker pociągnął spory łyk wina. Powoli pokręcił głową.

– Znam wszystkie farmy w Oranjerivier. Nie ma tam nikogo o nazwisku Blitz. I nie ma tam żadnych Żydów, to wiem na pewno.

Barney sięgnął do kieszeni i wyjął z niej list od Joela.

– Napisał do mnie. Popatrz, tu jest naszkicowana mapa, jak się tam dostać z samego Oranjerivier.

Holender wziął mapkę i zaczął ją studiować. Na nosie osiadły mu kropelki potu. W końcu oddał Barneyowi list i powiedział:

– Znam tę farmę. Nazywa się Derdeheuwel – trzecie wzgórze. Kiedyś należała do uoortrekkera o nazwisku van Diedrich. A potem van Diedrich umarł i jego córka sprzedała farmę. Nie wiem komu. Teraz właścicielem jest facet ż Portugalii. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Nazywa się Monsaraz.

Barney opadł na krzesło. Nagle poczuł się osamotniony. Przeanalizował już wcześniej wszystko, o czym napisał mu Joel w liście. Wiedział z detalami, co może go spotkać, gdy zamieszka w Kolonii na Przylądku. Joel poinformował go o upałach w lecie i zimowych mrozach oraz o Hotentotach. Ale Barney nigdy nie przypuszczał, nawet przez chwilę, że może nie znaleźć Joela.

– Posłuchaj – przerwał milczenie Hunt. – Powinniśmy zamówić obiad. Co zjesz, Barney? Polecam ci snoeka.

– Jadłem snoeka na kolację – odpowiedział Barney. – Spróbuję stek z antylopy.

– Czy stek z antylopy jest koszernym posiłkiem dla Żyda? – zapytał Simon de Koker.

Barney skinął głową.

– Antylopy mają rozszczepione kopyta i przeżuwają pokarm. Uczyłem się o tym w szkole. Być może kucharz nie zrobi jej według ścisłych zasad dietetycznych, ale kiedy nie ma wyjścia, wolno nam jeść potrawy, które są tmyfne. W przeciwnym razie, na świecie byłyby miliony głodujących Żydów. Do stolika podszedł kelner Malaj i przyjął zamówienie. Hunt poprosił o następną karafkę wina i trochę chleba. Siedział zmarszczony, popijał wino i zagryzał chlebem.

– Czy w dalszym ciągu chcesz wyruszyć do Oranjerivier? – zapytał Barneya. – To około siedmiuset mil stąd, konno albo na wózku ciągnionym przez woła. Najwcześniej dotrzesz tam za pięć tygodni. Ale możesz podróżować nawet dwa miesiące. I co zrobisz, jeśli nie znajdziesz brata?

– A mam jakiś wybór? – zapytał Barney. – Nie znajdę tutaj żadnej pracy. Jestem krawcem. Do tego niezbyt dobrym.

– Ile masz pieniędzy? – zapytał Simon de Koker.

– Około dziewięćdziesięciu funtów – odpowiedział Barney.

– Ach tak – mruknął Simon de Koker żałośnie. – Za te pieniądze uda ci się przeżyć jakieś sześć, siedem miesięcy. Znam farmera, który może wynająć ci solder, strych.

– Ale jak znaleźć brata?

Simon de Koker wzruszył ramionami.

– Jeżeli umarł na malarię, nie będziesz miał problemów, żeby znaleźć jego grób. Jeżeli jest pijakiem, znajdziesz go w barze Maloneya, niedaleko Dutoitspan, to więcej niż pewne. Ale jeżeli sprzedał to, co miał, to możesz go już nigdy nie znaleźć. To zależy.

Barney wziął z talerza skibkę chleba, urywał kawałki i wkładał sobie do ust.

– Spróbuję go znaleźć – powiedział. – Postarajcie się to zrozumieć.

– Oczywiście – odparł Hunt. – Ale co zrobisz, jeżeli on nie żyje albo wyjechał, nie zostawiając żadnej wiadomości? To niezbyt gościnna kraina. Tych, których nie wykończy malaria, wykończą czarnuchy.

– Czy wiesz coś na temat diamentów? – zapytał Barney. – Wczoraj podsłyszałem kilku facetów, którzy mówili, że jeżeli uda ci się znaleźć porządnej wielkości diament nad rzeką Orange, to będziesz urządzony do końca życia.

Simon de Koker roześmiał się głośno, chociaż usta miał ciągle wygięte w podkówkę. Słuchanie jego śmiechu było prawie tak przyjemne jak wsadzanie palca między drzwi.

– Diamenty? – zawołał. – Był tylko jeden diament, Eureka, znaleziony kilka lat temu na brzegu Orange przez faceta o nazwisku Schaltz van Niekirk. Ale to był przypadek. Zbieg okoliczności. Prawdopodobnie diament przebył tysiące mil przeniesiony przez jakiegoś zwierzaka, może strusia. W ubiegłym roku pokazano go na wystawie w Paryżu. Byłbyś głupcem, gdybyś liczył na to, że znajdziesz jeszcze jeden.

– Ile będę musiał tobie zapłacić za podróż do Oranjerivier? – zapytał Barney.

Kelner przyniósł jedzenie – smażonego snoeka dla Hunta i pieróg dla Simona de Kokera. Malaj postawił stek z antylopy przed Barneyem i zapytał, czy przynieść moskonfyt. Barney potrząsnął głową.

Simon de Koker powiedział:

– Zabiorę cię do Oranjerivier i znajdę ci zakwaterowanie za dziesięć funtów, plus żarcie dla wołu, woda – trzy pensy za bukłak i trzydzieści szylingów za tragarza.

– Jesteś głupcem, że chcesz tam jechać – powiedział Hunt, krojąc rybę. – Znalazłbym ci bez trudu pracę tutaj, w banku albo nawet w siedzibie rządu.

Barney z przyjemnością wąchał aromatyczny zapach antylopiego mięsa. W tamtych czasach Great Karoo obfitowała w antylopy.

– Cóż – powiedział. – Byłem głupcem, że zrezygnowałem ze swojego zakładu w Nowym Jorku i przyjechałem tutaj, żeby spotkać się z bratem. Ale byłbym większym głupcem, gdybym nie zrobił co w mojej mocy, żeby go odnaleźć. Simonie de Koker, jeżeli zechcesz być moim przewodnikiem, wyruszam do Oranjerivier.

– Okay, zaprowadzę cię tam – powiedział Simon de Koker, odkrawąjąc kawałek pieroga.

Simon de Koker, mimo żałosnej twarzy, okazał się sympatyczniejszy, niż to się na początku wydawało. Rankiem w dniu wyjazdu czekał na Barneya przed Karczmą Pod Strzechą, ubrany w czerwoną koszulę w kratę oraz olbrzymi biały kapelusz, i palił glinianą fajkę. Na wozie zaprzęgniętym w woła leżał jego kufer podróżny wykonany ze skóry nosorożca oraz wypchany worek jutowy, który wyglądał, jak gdyby upchnięto w nim pięciu małych chłopców.

– A gdzie tragarz? – zapytał Barney, mocując się ze swoją walizą.

– Będzie później – odparł de Koker. – Na razie jedziemy do Paarl pociągiem.

Linia kolejowa z Kapsztadu do Wellington o długości sześćdziesięciu trzech mil była jedyną kolonialną linią kolejową, nie licząc siedmiomilowej trasy łączącej Durban, główne miasto Natalu, z wybrzeżem Oceanu Indyjskiego. Wnętrza kraju nie przecinały linie telegraficzne, a wszelka poczta i artykuły żywnościowe przewożone były do Transvaalu i do Orange Free State wozami zaprzęgniętymi w woły. Worek jutowy Simona de Kokera zawierał listy i paczki dla brytyjskich i holenderskich farmerów. Niektóre przesyłki ofrankowane były rok temu.

– Ci holenderscy osadnicy są z żelaza – powiedział Simon de Koker, kierując wóz na pobrużdżony koleinami plac przed budynkiem kapsztadzkiej stacji kolejowej w holenderskim stylu. – Większość z nich przebyła tysiąc mil, a może i więcej, a co musieli przeżyć w górach i na pustyni, to jeden Bóg raczy wiedzieć. Nam też nie będzie lekko, ale trzydzieści lat temu było tam piekło na ziemi. Nawet teraz klepią biedę. Ale przynajmniej nie muszą oglądać Brytyjczyków, a to już jest dużo.

Mała lokomotywa parowa z trudem ciągnęła wagony pod górę. Ocean oddalał się, u góry rozciągało się jaskrawe niebo. Simon de Koker siedział ze skrzyżowanymi ramionami i nogami, obserwując drzewa, jaskrawo kolorowe krzewy i skalne krawędzie. Palił swoją fajkę. Oprócz nich, w przedziale było jeszcze dwoje pasażerów: holenderska dziewczyna z wielkimi, bladymi dłońmi, w niebieskim, letnim kapeluszu, który rozmiarem był zbliżony do koła od wozu, oraz podniecony, dwudziestopięcioletni Anglik, który obficie się pocił i nerwowo dotykał swojej kolekcji siatek do łapania motyli.

Barney zapytał Simona de Kokera: