Выбрать главу

– Czy uważasz, że jestem głupcem, skoro próbuję znaleźć swojego brata?

De Koker wzruszył ramionami i odpowiedział, nie wyjmując fajki z ust:

– Jeżeli twój brat żyje i ty go znajdziesz, to kto ośmieli się powiedzieć, że byłeś głupcem? Ale jeżeli umarł i wszystkie jego pieniądze przepadły i jeżeli znajdziesz tylko jego grób…

– Śnił mi się pierwszej nocy, kiedy tutaj przyjechałem – powiedział Barney. – I śnił mi się żywy.

– W takim razie – zaczął de Koker ze smutną twarzą – twoje szansę poważnie wzrosły.

Paarl było niewielką osadą zabudowaną domkami w stylu holendersko-przylądkowym. Było tam kilka farm usytuowanych w kwiecistej, górzystej okolicy. Powietrze było tutaj świeższe, a orzeźwiający suchy wiaterek przynosił zapach lata i kwitnących roślin. Kilka mil stąd, w Wellington, właściciel Karczmy Pod Strzechą spędzał swoje letnie wakacje. Barney i Simon de Koker wygramolili się z pociągu i przeszli przez mały placyk. W cieniu rosnących w rzędzie drzew morwowych stał wóz zaprzęgnięty w woła, który lejcami był przywiązany do barierki. Z tyłu wozu spał Murzyn; wystrzępiony kapelusz zsunięty miał na oczy, a jego długie, gołe nogi oblepiały muchy.

– Aaa, przeklęci – powiedział Simon de Koker bez emocji. – Znowu dali mi Donalda. Donaldzie, obudź się, ty leniwy czarnuchu! Wiesz, dlaczego nazwali go Donald? Jego prawdziwe imię brzmi Simkwe. Ale pewien cholerny Szkot, który wynajął go do przejścia przez Great Karoo, zwracał się do niego per Donald. Kiedy tylko Simkwe powiedział: „Ja Simkwe", ten cholerny Szkot poprawiał go: „Jesteś Donald, Donald, i nigdy o tym nie zapominaj, Donaldzie".

Donald podskoczył na wozie.

– Już nie śpię, sir! – zawołał.

– Miło mi to słyszeć – powiedział Simon de Koker. – Idź do pociągu i przynieś nasze bagaże. Pośpiesz się.

– Dobrze, sir! – krzyknął Donald i pobiegł w kierunku dworca. Jak na Murzyna był za bardzo krępy, a jego skóra była koloru cukierka toffi, wcale nie przypominała czarnej skóry buszmenów czy Zulusów.

– Jest mieszańcem – wyjaśnił Simon de Koker. – Pół-Hotentotem i pół-Burem, ale za to całym głupcem. To przez słońce, jeżeli chcesz wiedzieć. Wysuszyło mu mózg.

– A skąd weźmiemy wodę i prowiant? – zapytał Barney.

– Za chwilę po to wszystko pojedziemy – oznajmił Simon de Koker. – Zarówno wóz, jak i Donald należą do mojego przyjaciela, Henka Jeppe'a, który ma plantację owoców. Kilka dni temu zawiadomiłem go, że przyjeżdżamy pociągiem. Wszystko powinno być gotowe.

Na placu pojawił się Donald, trzymając kufer ze skóry nosorożca Simona de Kokera na głowie, a dwie inne torby pod pachami.

– Pan Henk powiedział, że jedziesz do Oranjerivier, panie Simon.

– Zgadza się, Donaldzie.

– To dobrze, panie Simon. Moja siostra mieszka w Oranjerivier.

– Myślałem, że twoja siostra mieszka w Hope Town.

– To moja inna siostra, panie Simon.

Donald wspiął się na wóz i cmoknął na woła. Powoli jego kanciaste mięśnie na zadnich nogach zaczęły się podnosić w górę i opadać w dół, jak szpule w maszynie do szycia, i wóz skręcił w ulicę przylegającą do placu.

– Donald ma wszędzie siostry – zauważył Simon de Koker. – Nie są to prawdziwe siostry, jeżeli wiesz, co mam na myśli. Donalda wychowali brytyjscy misjonarze i już we wczesnym wieku poznał sztukę hipokryzji. Rozumiesz, dobre obyczaje zamiast prawdy.

Nie czekając na komendę de Kokera, Donald zatrzymał wóz przed dużym kościołem z elegancką, białą, holenderską fasadą. Obok niego znajdował się cmentarz otoczony niskim, na biało pomalowanym murem. Simon de Koker zszedł z wozu i wszedł na teren cmentarza przez frontowe, kute z żelaza wrota. Barney widział, jak stał w skupieniu między cyprysami, trzymając w dłoniach kapelusz. Za chwilę wrócił i wspiął się na wóz.

– Kiedyś miałem żonę – powiedział Simon de Koker, podczas gdy wóz, klekocząc, zjeżdżał z góry ulicą obsadzoną po obydwu stronach młodymi gruszami. – To było siedem lat temu. Zamierzałem osiedlić się i założyć farmę. Ożeniłem się z nią tutaj, w Paarl. Tutaj właśnie mieszkała. Widzisz ten dom ze strychem za tamtym murem?

Barney czekał, aż Simon de Koker powie coś więcej, ale przewodnik zamilkł. Podskakiwali na siedzeniu w milczeniu, aż w końcu dotarli do bramy wiodącej na małą, schludną plantację owoców. Na dziedzińcu, na którym biegały kurczęta, zauważyli dużą, jasnowłosą kobietę, rozwieszającą pranie na sznurze. Okoliczne wzgórza obsadzone były rzędami drzew morelowych i pomarańczowych; ich liście szeleściły na wietrze, jakby zapraszając do poczęstunku. Simon de Koker zeskoczył na ziemię.

– To była ptasia żmija – powiedział. – Pierwsza wycieczka Adaleeny do buszu. Zbieraliśmy gałęzie na ognisko i ona ją podniosła. Ptasia żmija wygląda jak uschnięta gałązka. No i ukąsiła ją. Nic nie mogło jej ocalić. Zaniosłem ją z powrotem do Paarl.

– Przykro mi – powiedział Barney. Simon de Koker spojrzał na niego bez emocji.

– Nie powinno ci być przykro, człowieku. Jeżeli ludziom w tym kraju nie przestanie być wreszcie przykro, to ten kraj nie przeżyje, a ci ludzie również.

Pojawił się Henk Jeppe, żeby ich przywitać. Był to mały, zażywny, czerwony na twarzy mężczyzna z przystrzyżonymi na jeża włosami. Miał silne, umięśnione ręce.

– Jak leci, Sy? – zawołał do Simona de Kokera. – A to kto, Żyd?

– Barney Blitz – powiedział Simon de Koker. – Jedzie do Oranjerivier, aby znaleźć brata.

– Gdybym był tobą, młody człowieku, to byłbym ostrożny – poradził mu Henk Jeppe. – Wzdłuż rzeki Orange mieszka wielu nieokrzesanych facetów, którzy nie są zbyt uprzejmi w stosunku do Żydów, a nawet w stosunku do katolików.

– Jestem Amerykaninem, panie Jeppe – odpowiedział Barney. – Moi rodzice, podobnie jak pańscy holenderscy farmerzy, przebyli długą drogę, żeby uciec przed prześladowaniami. Wydaje mi się, że mamy ze sobą wiele wspólnego.

– Cóż, zrobisz, jak uważasz, młody człowieku – powiedział Henk Jeppe. – To była tylko przyjacielska rada. Twardy kraj wydaje twardych ludzi. Czy wiesz, gdzie przebywa twój brat?

Barney potrząsnął głową.

– Zamierzam znaleźć kogoś, kto będzie wiedział, dokąd on pojechał.

Henk Jeppe zerknął na Simona de Kokera i powiedział:

– Dit is een krankzinnig idee.

– Misschien - wzruszył ramionami Simon de Koker. – Dat weten we pas wanneer we het proberen.

Barney zapytał Henka Jeppe'a:

– Pyta pan de Kokera, czy jestem szalony? Zmieszany Henk Jeppe wyrzucił obie ręce do góry w geście, który mógł oznaczać: a czego się spodziewałeś?

Ich wóz czekał na nich z tyłu dziedzińca farmy Henka. Przymocowano do niego kabłąki, na których zawieszono płótno. Przypominał teraz wóz amerykańskich osadników. Załadowano na niego sześć beczek wody, dwie skrzynie biltongów, suszone morele, świeże pomarańcze, bekon, ser i proch. Cztery woły, które Henk Jeppe zamierzał im wynająć, stały w pobliskim kraalu, leniwie opędzając się ogonami od much.

– Jeszcze jedna rada – powiedział Henk Jeppe do Barneya, kładąc mięsiste dłonie na biodrach. – Spraw sobie porządny kapelusz. Taki z szerokim rondem. Jeżeli tego nie zrobisz, wkrótce będziesz krank.

Tej nocy Barney i Simon de Koker byli gośćmi na kolacji w domu państwa Jeppe'ów. Podano potrawkę z wołowiny, świeże warzywa, pieczoną szynkę (za którą Barney grzecznie podziękował) oraz ciasteczka serowe, które przypomniały mu wypieki matki. W oświetlonej lampami olejowymi izbie, przy długim stole siedzieli trzej synowie Henka Jeppe, wszyscy wielcy, z ogorzałymi twarzami, jego dwie dobrze zbudowane córki, siostrzeniec, białowłosy teść oraz milcząca, pomarszczona na twarzy pani domu. W oknie paliła się latarnia, która informowała przechodniów, że Jeppe'owie przyjmują w domu gości.