Выбрать главу

Po kolacji Henk Jeppe przeczytał fragment z Biblii, a jego cała rodzina siedziała ze spuszczonymi głowami w pełnej szacunku ciszy. Simon de Koker ziewnął.

– Wyruszamy o świcie, Barney – powiedział, kiedy stali u stóp spiralnych schodów, wykonanych z żółtego drewna. Sypialnia Barneya znajdowała się na samej górze.

– Za kilka dni po raz pierwszy zobaczysz Great Karoo.

Ich samotna wyprawa przez Great Karoo miała wielki wpływ na psychikę Barneya. Zbliżyła go do Boga, ale oddaliła od ortodoksyjnych zasad, tak jak oddala się niesione przez wiatr ziarenko południowoafrykańskiego kwiatu, stapeliae, kiedy tylko słońce otworzy jego pąki.

Krajobraz był wypalony, bezkresny, wszędzie w powietrzu unosił się pył, z jednej strony ciągnęły się blade wzgórza Swartberge – w kierunku południowo-wschodnim, z drugiej pagórki Nieuweveldberge w kierunku północno-zachodnim, a z przodu była tylko równina i zamglony od gorączki horyzont. Wóz skrzypiał i podskakiwał na spękanej ziemi, rozgniatał kołami skarłowaciałe krzewy oraz trawę. Barney siedział pod osłoną z płótna, spał, czytał albo gapił się bezmyślnie w beczki z wodą, które ustawione były na końcu platformy. Simon de Koker palił fajkę i prawie się nie odzywał. Gryzący dym rozwiewał się na wietrze.

Barney pomyślał o matce i ojcu oraz przypomniał sobie słowa napisane w Torah. Dzieci Izraela podróżowały przez pustynię podobnie jak on, szukały spełnienia obietnicy i wielokrotnie wątpiły w Boga. I nic w tym dziwnego, skoro przemierzasz bezkresną, wyludnioną krainę, smaganą wichrami oraz paloną przez słońce. Wątpliwości Barneya, jadącego przez Great Karoo, nie były związane z istnieniem Boga. Dowody Jego istnienia można było napotkać na każdym kroku – w każdym łańcuchu wzgórz, na każdej mili kwadratowej zarośli – jednym słowem, wszędzie. Barney w większym stopniu czuł bliskość Boga tutaj, niż kiedy przesiadywał w synagodze na Clinton Street.

Zaczął zastanawiać się nad dogmatami ortodoksyjnego wychowania. Doświadczenia z dzieciństwa dobrze przygotowały go do życia w getcie nowojorskiego Lower East Side'u. Ale nie był przygotowany do spotkania z ogromnym, boskim tworem, jakim był świat, a zwłaszcza w bezpośredniej konfrontacji. Migotliwy obraz Great Karoo był dla Barneya daleko bardziej przekonywającym dowodem wiecznych boskich planów niż cała księga Teitsh-Chumash. Czuł, że zaczyna uczyć się życia w tym kraju, że będzie umiał przystosować się w taki sposób, w jaki uczynili to żyjący tu ludzie. Teraz był w stanie zrozumieć Boga lepiej niż wtedy, kiedy pokornie recytował schachris, mincha i mairev każdego dnia i ślęczał z nosem utkwionym w Talmudzie.

Lata później napisał: „Wychowywałem się, ucząc się religii, która mówiła o walce i przetrwaniu. Ale żyjąc w Nowym Jorku – jakaż to była walka? Byliśmy biedni, to prawda. Musieliśmy ciężko pracować. Czy na tym polegała walka, że musiałeś na nowo rozpalić w piecu matki, ponieważ zgasł na szabat, niszcząc kugel? Co oznaczały słowa: przeżyć, śmierć, czy o życie chodziło? W Kolonii na Przylądku po raz pierwszy dowiedziałem się, co naprawdę znaczy walka i przetrwanie – i dopiero tutaj odkryłem, że wałka i przetrwanie znaczą dla mnie więcej niż religia, której się uczyłem". Trzeciego dnia podróży, kiedy ich wóz z trudem przejechał przez hooyulakte, płaski teren porośnięty wysoką trawą wzdłuż żyznych brzegów rzeki Ganka, Barney zszedł z platformy i wspiął się na kozioł, mając na głowie wypłowiały kapelusz z szerokim rondem. Simon de Koker spojrzał na niego, ale nic nie powiedział.

– Owce – zauważył Barney, wskazując ręką pasące się w oddali szare stado owiec. – Czy znajdujemy się w pobliżu jakiejś osady?

Simon de Koker wyczyścił fajkę, stukając nią w rączkę od hamulca, wykonaną z drzewa zapachowego. Od dwóch godzin powoził, podczas gdy Donald spał z tyłu, mając długie nogi przewieszone przez tylną klapę. Pustynia wydawała się stara i rozległa – taka zresztą była naprawdę. Pod grubymi warstwami wulkanicznego prochu spoczywały zgniecione szczątki prehistorycznych stworzeń, mające 270 milionów lat; a zeszłej nocy, kiedy zbierali chrust na ognisko, Barney znalazł kamienny skrobak, którym posługiwali się kiedyś prymitywni buszmeni, żyjący na Great Karoo.

– Zbliżamy się do Beaufort West – wyjaśnił Simon de Koker bezbarwnym głosem. – Te owce należą do stada merynosów Arthura Kinneara. Zobaczysz ich więcej, kiedy jeszcze bardziej zbliżymy się do miasta. Mieszkańcy żyją z wełny. Wełna, wełna i jeszcze raz wełna.

– Czy nie jest tu zbyt sucho dla owiec? – zapytał Barney.

– Będziesz zaskoczony. Pełno tutaj w okolicy podziemnych źródeł. Kiedyś przyjechałem tu podczas deszczów. Zielona trawa, pełna kwiecia, rozciągała się aż po horyzont. Powiedziałbyś, że to kraina mlekiem i miodem płynąca. Hotentoci nazywają ten obszar „Koup", co, jeżeli przetłumaczysz dosłownie, znaczy „tłuszcz z owczego ogona". Tak tutaj pojmują dobrobyt.

Jechali jeszcze godzinę lub dwie, po czym dotarli na cypel, z którego bez przeszkód mogli podziwiać miasteczko Beaufort West. Simon de Koker zatrzymał woły, które odwróciły głowy, spojrzały na niego wielkimi brązowymi oczami i wydały ze swoich gardeł sfrustrowany pomruk. Wóz stał otoczony ciernistymi krzakami, u stóp wzniesienia. Przed nimi, w szerokiej dolinie, znajdowały się brązowe i czerwone dachy budynków Beaufort West. Barney zobaczył dzwonnicę ratuszową w kształcie latarni oraz okazałe, wykonane z szarego kamienia fasady budynków miejskich. Zauważył również skromne, ładnie utrzymane domki farmerów, które znajdowały się pomiędzy migdałowymi, akacjowymi oraz cyprysowymi drzewami. Dalej, na północny wschód, w kierunku Trzech Sióstr i Victoria West, rysował się tylko zamglony horyzont.

Z miejsca, gdzie się zatrzymali, mogli usłyszeć przytłumione śmiechy dwóch mężczyzn, którzy naprawiali strzechę w domu znajdującym się niedaleko od nich, oraz zgiełk czyniony przez biegające na podwórku ptactwo. Ktoś walił młotem, a echo odbijało się o ściany doliny, ocienione z powodu późnego popołudnia.

– Zdjąłeś swoją małą czapeczkę – zauważył Simon de Koker.

– Moją jarmułkę? Nie była zbyt praktyczna. Simon de Koker pokiwał głową, jak gdyby wszystko rozumiał.

– Jedynym praktycznym wyposażeniem na Great Karoo są: dobry, szeroki kapelusz, zespół zdrowych wołów, beczki z wodą i sprawna strzelba. W dalszym ciągu jest tutaj sporo lwów i leopardów.

– A Biblia – nie wymieniłeś Biblii? – zapytał Barney. Simon de Koker ściągnął usta.

– Owszem, jeżeli podróżujesz zimą. Możesz trafić na mroźną noc, a nie zawsze jest w pobliżu wystarczająca ilość drewna na ognisko. Pewien mój przyjaciel spalił Biblię, kartka po kartce, żeby się ogrzać w nocy, kiedy jechał do Kompas-bergu. Pastor rozgrzeszył go, ponieważ zaczął od ostatniej księgi Nowego Testamentu.

Spędzili noc w domu hodowcy owiec o nazwisku Alf Loubser, który mieszkał we własnoręcznie zbudowanym budynku w kształcie litery T. Loubser i Simon de Koker usiedli na werandzie i pili holenderski dżin, płucząc usta piwem. Nad stołem syczała lampka olejowa, a ostatnie promienie słoneczne oświetlały szczyty Nieuweveldberge. Barney usiadł na uboczu, poczuł się zmęczony. Córka Loubsera, Louise, nieśmiała dziewiętnastoletnia blondynka w niebieskiej sukience w kratkę i drewnianych chodakach na nogach, przyniosła mu szklankę słodkiego, białego wina oraz domowego wypieku ciasteczka.