Выбрать главу

– Nie jesteś szczęśliwy? – zapytała Barneya, kiedy usiadła ze skrzyżowanymi nogami na poduszce, obserwując, jak je.

– Szczęśliwy? – zdziwił się Barney. – A dlaczego miałbym być szczęśliwy?

– Nie wiem. Do tej pory jeszcze się nie uśmiechnąłeś. Przyjrzał się jej uważnie. Była ładna, na swój milcheding, holenderski sposób. Miała niebieskie oczy i zadarty nosek. Lampka, która wisiała tuż nad nią, była zasłonięta jej głową, i dlatego wyglądała, jakby nosiła koronę, zrobioną z migotliwych, tańczących promyków.

– To dlatego, że jestem tutaj obcy – powiedział Barney. – Tęsknię trochę za domem. W Nowym Jorku, skąd pochodzę, jest teraz zima. Na ulicach powinien leżeć śnieg.

Zrobiło się już całkiem ciemno i nad Koupem zaświeciły południowe gwiazdy. Suchy, gorący, wieczorny wiatr zaczął wiać z północno-zachodniego kierunku, od Kalahari.

– Masz żonę? – zapytała córka Loubsera. Barney potrząsnął głową.

– Często marzę o mężu – przyznała się cicho dziewczyna.

Wyciągnął ramię i złapał ją za rękę. Na trzecim palcu miała cienki, srebrny pierścionek z opalem.

– Dostałam go od Nilsa Groenewalda. Powiedział, że daje mi go na pamiątkę, żebym o nim nie zapomniała. Pojechał do Bloemfontein, do pracy na farmie bydła. Pewnego dnia – mówił – będzie miał swoją własną farmę. Wtedy wróci i się ze mną ożeni.

Barney zapytał łagodnie:

– Kochasz Nilsa Groenewalda?

– Jest bardzo uczciwy. Bardzo poważny. Moja przyjaciółka Attie mówi, że jest Holendrem przez duże H. Tak, lubię go.

W drzwiach budynku pokazała się Mevrouw Loubser i zawołała:

– Louise! Chodź i pomóż mi pozmywać naczynia! A potem zaraz do łóżka!

Louise podniosła się, wytrzepała sukienkę, a potem spontanicznie przechyliła się do przodu i pocałowała Barneya w czoło.

– Dobranoc – wyszeptała. Jej oddech pachniał goździkami, które jej matka wkładała do jabłecznika.

Simon de Koker spojrzał na Barneya przez ramię. Jego twarz była jak zwykle bez wyrazu, ale Barney domyślał się, o czym myśli. Po drugiej stronie stołu Alf Loubser dopijał kufel domowego pilsa. Był przysadzisty i ogorzały na twarzy, przystojny jak dobrze odchowany kuc. Wyczuwał, że coś się dzieje, ale nie wiedział za bardzo co.

– No cóż – powiedział. – Chodźmy spać. Muszę być na nogach o piątej rano.

Barney dostał mały, na biało pomalowany pokoik w drewutni, skąd dochodził aromatyczny zapach drzewa owocowego suszonego na zimę. W pomieszczeniu stało proste, holenderskie łóżko, przewrócona do góry nogami skrzynka na owoce, która służyła jako stolik, dzban z wodą i miska. Barney zerwał z siebie koszulę oraz spodnie i namydlił się kawałkiem zielonego, domowego mydła.

Na zewnątrz szeroko rosnące drzewo koralowe migotało w świetle księżyca. Ktoś nieśmiało zapukał do jego drzwi. Barney zmarszczył się i powiedział:

– Proszę chwilę zaczekać.

Sięgnął po ręcznik. Drzwi otworzyły się na oścież – to była Louise. Weszła i szybko zamknęła za sobą drzwi. Stała w świetle świecy, jej oczy błyszczały, rękę przyciskała do piersi.

– Louise – powiedział Barney. – Nie możesz tutaj przychodzić.

– Dlaczego? Zawsze tutaj śpię latem. Zwłaszcza, kiedy mamy gości w domu.

Barney mocniej ściągnął się ręcznikiem w pasie.

– Przestań, Louise, a gdyby twój ojciec dowiedział się, że tutaj byłaś?

– A od kogo? Ty jemu nie powiesz, prawda? Nils Groenewald też nic mu nie mówił.

Barney spojrzał w kierunku łóżka.

– Ty i Nils…?

– Kocham Nilsa. Ciebie również kocham. Nie pocałujesz mnie?

– Louise, prawie ciebie nie znam – zaprotestował słabo Barney.

Podeszła bliżej i otoczyła go ramieniem.

– W takim razie przedstawię się. Nazywam się Louise Stella Loubser. Mam siedemnaście lat. Mieszkam razem z matką i ojcem w środku niczego. Kiedy byłam młodsza, udawałam, że wcale nie jestem samotna. Rozmawiałam z lalkami. Ale teraz lalki mi nie wystarczają.

– Jutro wyjeżdżam. Może już nigdy się nie spotkamy – wyszeptał Barney.

Louise pocałowała go w usta. Była drżąca i podniecona.

– To właśnie dlatego – powiedziała.

Odpięła górny guzik swojej niebieskiej sukienki. Barney patrzył na nią i wydawało mu się, że jest pijany albo śni. Kiedy miał piętnaście lat, pocałował zaciśniętymi ustami Naomi Bernstein; kiedy miał siedemnaście lat, chodził z ładną, wysoką dziewczyną z Cherry Street, dopóki nie rzuciła go dla posłańca z falistymi, jasnymi włosami, które przypominały papuzi grzebień. Ale ciągle był prawiczkiem; i chociaż ojciec swojego czasu dokładnie mu powiedział to, co mężczyzna powinien wiedzieć o kobietach, i wyjaśnił na czym polegają święte męskie obowiązki, bliskość Louise sprawiła, że zrobiło mu się gorąco, poczuł się bezradny i zakręciło mu się w głowie.

Chwyciła go za rękę i delikatnie przycisnęła ją do swojej piersi. Barney patrzył na nią, na błyszczące półksiężyce pod jej oczami, oświetlone światłem świecy. Powieki miała tak jasne, że wydawało mu się, iż świecą. Powoli pochylił się do przodu i pocałował ją.

– Czasami pytam swoje lalki, co to znaczy być szczęśliwym – wymamrotała Louise. – Nie umieją mi odpowiedzieć. Nie mówią, co powinnam zrobić.

Drugi guzik sukienki Barney odpiął własnoręcznie. Potem trzeci i czwarty. Louise, z otwartymi ustami i dziecinnym, ale wielkim zainteresowaniem, obserwowała wysiłki Barneya, który wsunął ręce pod jej stanik i wyłuskawszy spod niego piersi, przykrył je dłońmi. Czuł, jak sterczały jej sutki.

– Jesteś taki poważny – powiedziała. – I do tego taki piękny. Kocham twoje kręcone włosy. Jesteś pięknym nieznajomym.

Obejmując Louise ramieniem, Barney poszedł w kierunku łóżka. Poluźnił ręcznik, który opadł na podłogę, i usiadł na łóżku. Louise stała przed nim wyprostowana. Nagle złapała za brzegi sukienki i zadarła ją wysoko do góry, odsłaniając przed Barneyem silne, białe uda oraz łono pokryte jasnymi włosami. Serce zaczęło walić mu od pożądania. Dotknął palcami jej gołych nóg i wyszeptał:

– Louise Stella Loubser…

Zakaszlała raz czy dwa razy, po czym usiadła na niego okrakiem, przyciskając zadartą do góry sukienkę łokciami do swoich boków. Natychmiast zaczęła podskakiwać na nim w górę i w dół, jak gdyby ubijała masło. Jej drobne, białe paluszki złapały go za loki z tyłu głowy i przyciągnęły ją do piersi. Poczuł jej sutek w oku. Podskakiwała coraz szybciej i jeszcze gwałtowniej. Czuł się tak, jak gdyby przyszło mu przeciskać się w skulonej pozycji przez rurę długości pięciuset metrów.

– In Godsnaam - dyszała Louise.

Barney nie wiedział, co robić: czy pomóc jej w podskakiwaniu, czy też przyciągnąć do siebie i nie pozwolić jej tego robić. Ale w końcu – nareszcie – nadeszła rozkosz, która wynagrodziła niewygodną pozycję i zagłuszyła w nim poczucie winy i wstyd prawiczka, nastąpił odpływ, i w tym ostatnim momencie złapał Louise Stellę Loubser tak mocno, że zajęczała:

– Ach, ach!

Świeca dopaliła się, a oni jeszcze leżeli obok siebie w łóżku. Przez nie dociągnięte zasłonki Barney zauważył, że niebo zaczyna się rozjaśniać. Słychać było poranne ptaki, które świergoliły na koralowym drzewie. Na Great Karoo zaczął się świt.

Louise pocałowała go w milczeniu, zapięła sukienkę i wyszła, trzymając swoje drewniane chodaki w ręce. Słyszał, jak cichutko, na palcach szła kaczą ścieżką, która łączyła drewutnię z domem. Barney wstał, podszedł do drzwi i patrzył, jak się oddalała. Na zewnątrz pasły się gęsi. Jedna z nich odwróciła głowę, spojrzała na Barneya i zagęgała.