Выбрать главу

Barney i Simon de Koker wyruszyli o szóstej, tuż po śniadaniu, które składało się z sera i ciemnego chleba. Jedli w wyłożonej czarno-białymi płytkami kuchni. Mevrouw Loubser krzątała się przy garnkach. Na żelaznym piecyku gotował się obiad dla Alfa Loubsera – gotowana baranina oraz kluski. Pachniały liście laurowe i rozmaryn. Louise nigdzie nie było widać.

– Proszę pożegnać ode mnie córkę – powiedział Barney, wspinając się na wóz. Simon de Koker i Donald już tam byli. De Koker nabijał tytoniem swoją fajkę.

Mevrouw Loubser patrzyła gdzieś w bok. Z białym czepkiem na głowie przypominała kobietę z obrazu Vermeera. Miała chropowate dłonie od grzebania w ziemi, bielenia lnu i skubania gęsi.

Simon de Koker strzelił z bata. Donald uśmiechnął się szeroko, właściwie nie wiadomo do kogo. Woły pociągnęły wóz, który opuścił podwórko Loubsera i skręcił w Donkin Street, ulicę z posadzonymi po obu stronach młodymi gruszami, wiodącą na południe. Niebo było już błękitne, gdzieniegdzie pojawiły się kumulusy.

– Jak znalazłeś Louise? – zapytał Simon de Koker po dwudziestu minutach, kiedy znaleźli się już na obrzeżach miasta.

– Louise? – zdziwił się Barney.

Simon de Koker niespodziewanie zachichotał.

– Ona jest trochę stuknięta. Biedny stary Loubser nie może się doczekać, żeby ktoś zrobił jej dziecko, ożenił się z nią i zabrał z jego domu.

Nastąpiła długa cisza. Potem Barney powiedział ze złością:

– Myślałem, że ma wyjść za mąż za kogoś o nazwisku Nils Groenewald.

– To cała historia, kolego – powiedział Simon de Koker. – Miało tak być. Ale Nils Groenewald pojechał do Transvaalu, żeby zbić fortunę na farmie bydła. Tydzień po wyjeździe został zabity przez Zulusów. Mówią, że go wypatroszyli. I od tego czasu…

Barney patrzył na Simona de Kokera i nic nie mówił. Kierując się na północny wschód, jechali przez smagane wiatrem hooyulakte. W oddali widzieli Alfa Loubsera i jego ludzi, jak zbierali do kupy stado merynosów. Simon de Koker pomachał ręką i Alf Loubser zrobił to samo. Barney nacisnął na oczy swój kapelusz z szerokim rondem i spojrzał w przeciwnym kierunku.

Kilka miesięcy później Barneyowi wydawało się, że to nie on jechał przez pustkowie do Oranjerivier, ale ktoś zupełnie inny. Ten ktoś spędził sześć tygodni swojego życia, trzęsąc się na twardej, drewnianej desce wozu zaprzęgniętego w woły, jadącego w tumanach kurzu. Ten ktoś każdego wieczoru schodził z wozu i zbierał patyki, a potem siadał, wyczerpany, przy trzeszczącym, syczącym ognisku, podczas gdy Donald gotował w kociołku fasolę pomieszaną z kawałkami suszonego mięsa – albo, jeżeli dopisało im szczęście, piekł świeże, ociekające krwią antylopie steki.

Pewnej nocy przez kilka strasznych godzin ten ktoś leżał, nie śpiąc, pod baobabem i słuchał porykiwań lwów – żarłocznych, odbijających się echem dźwięków, które przypominały łoskot ton węgla wrzucanych do pustej studni. I każdego dnia, kiedy tylko poranny wietrzyk omiatał Karoo, ten ktoś modlił się do Boga o szczęśliwy przyjazd do Oranjerivier, żeby nie zostać rozszarpanym przez dzikie bestie oraz ukąszonym przez żmije i żeby znaleźć brata w dobrym zdrowiu.

Do Oranjerivier dotarli całkiem niespodziewanie. Jeszcze kilka minut wcześniej wóz trząsł się i skrzypiał, jadąc po wyschniętej trawie nękanej wiatrem piasku, a tu nagle zaczął toczyć się porośniętym zieloną trawą traktem, brzegiem zamulonej, wolno płynącej rzeki.

– Tam – powiedział Simon de Koker, wskazując na rzekę. – To jest Oranjerivier.

Barney stanął na koźle. Nie bardzo wiedział, czego się spodziewać. Oto zobaczył dwadzieścia albo trzydzieści domków, otoczonych namiotami, flagami, magazynami, kraalami oraz kilkoma prowizorycznymi chatami.

– Czy możesz mnie zawieźć prosto do Derdeheuwel? – zapytał Barney.

– Gdziekolwiek zechcesz – powiedział Simon de Kooker.

Jechali aleją między plotkującymi wierzbami, aż dotarli do samotnej farmy, która rozciągała się na zboczu wzgórza. Farma otoczona była płotem ze sztachet, a droga, która prowadziła do domu, ocieniona była topolami i innymi drzewami. Dochodziła czwarta i cienie rzucane przez drzewa przecinały twardo ubitą ziemię.

Donald skierował wóz na podwórko. Miejsce było w opłakanym stanie i wyglądało na opuszczone przez ludzi. Na szczycie strzechy jęczał i skrzypiał na wietrze zardzewiały wiatrowskaz. Biała farba łuszczyła się, a gdzieniegdzie nawet odpadała płatami z ozdobionej sztukaterią fasady. Ramy okienne były szare i przegniłe. Jakiś zabłąkany kogut wałęsał się po podwórku, spojrzał na nich z oburzeniem i oddalił się bez pośpiechu.

– Nikogo tutaj nie ma – powiedział Barney. Simon de Koker zeskoczył z wozu i przywiązał woły do barierki otaczającej werandę. Cztery zakurzone bestie stały cierpliwie w słońcu, od czasu do czasu machając ogonami, żeby odpędzić muchy.

– Nie znasz Monsaraza – oznajmił Simon de Koker.

Podczas gdy Donald zajął się wygrzebywaniem z wiadra resztek zgęstniałej masy, żeby przynieść wodę dla wołów, Simon de Koker złapał Barneya za rękaw i pociągnął go w kierunku frontowych drzwi. Były szeroko otwarte, więc weszli do środka bez pukania, bez wołania i nie dotykając pozbawionej połysku mosiężnej gałki dzwonka.

Wnętrze domu było jeszcze bardziej niechlujne. Na podłodze i dywanach walały się śmieci i odpadki, a wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. Idąc przez korytarz, potykali się o porozrzucane zardzewiałe części pługa. Leżały tam: zepsuty zegar ścienny, dwa krzesła bez oparcia, kilkanaście puszek po farbie, podarta portugalska gazeta, banjo bez strun, tyle butelek po winie, że trudno było się doliczyć, i przydymione lustro ścienne, w którym Barney i Simon de Koker zobaczyli swoje odbicia. Wyglądali jak duchy starych osadników, spaleni przez słońce, spoceni, pokryci kurzem. Na pustkowiu jedynym lustrem był mały, wypolerowany, metalowy krążek, którego używali przy goleniu, a więc Barney zobaczył swoje odbicie w prawdziwym lustrze po raz pierwszy po sześciu tygodniach. Wyglądało na to, że schudł i nieco pożółkła mu skóra na twarzy, ale przypominał Afrykanera, białego mieszkańca Afryki.

Nagle usłyszeli hałas w sąsiednim pokoju i w drzwiach pojawiła się wysoka, czarnoskóra kobieta. We włosy miała wplecione czerwone i niebieskie paciorki, jej oczy były przekrwione od nadużywania dżinu. Miała na sobie prostą, białą, bawełnianą sukienkę, postrzępioną na brzegach i przybrudzoną ziemią. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia lat. Oparła się o ścianę, drapiąc się po łokciach jak staruszka. Wciągnęła nosem powietrze. Chyba ich nie zauważyła.

– Gdzie jest Monsaraz? – zapytał władczo Simon de Koker. – Właściciel w domu?

Kobieta zawahała się przez chwilę, po czym prześliznęła się obok nich i zniknęła w sąsiednim pomieszczeniu, które – jak Barney przypuszczał – musiało być kuchnią.

– Mam nadzieję, że nie przestraszyłeś się, kolego – powiedział Simon de Koker. – Ujrzysz jeszcze dziwniejsze przypadki tego, co cywilizacja zrobiła z tubylcami. Oni, na tych terenach, byli zawsze bardzo okrutni. Jeżeli kobieta miała bliźnięta, to zabijali jedno z nich po urodzeniu, zatykając niemowlęciu usta błotem. Mogę opowiedzieć ci co nieco o Zulusach.

Barney spojrzał na niego i bez słowa wszedł do pokoju, z którego wyszła kobieta.

W środku było ciemno. Żaluzje były spuszczone, jedynie przez wąskie szpary świeciło słońce, penetrując duszne, zaciemnione pomieszczenie. Pokój śmierdział potem, seksem i zwiędłymi kwiatami. Na mosiężnym łóżku w narożniku leżał blady, młody mężczyzna ze spiczastą bródką, kompletnie ubrany w poplamiony biały garnitur i w kapeluszu panama, ze zwisającym z rozporka penisem.