– Czy pan nazywa się Monsaraz? – zapytał Barney. – Jest pan właścicielem?
Młody mężczyzna na łóżku nie odpowiedział.
– Szukam brata – powiedział Barney. – Derdeheuwel kiedyś było jego. Nazywa się Joel Blitz. Pan de Koker, który jest tutaj ze mną, mówi, że mógł pan kupić farmę właśnie od niego.
Monsaraz głośno pociągnął nosem.
– Blitz? – zapytał głosem ochrypniętym od alkoholu. – Czułem, że był Żydem. Powiedział mi, że nazywa się Barker.
– Czy wie pan, gdzie teraz jest?
Monsaraz usiadł, zmarszczył brwi, po czym wstał, chowając to, co mu wystawało, w spodnie, ale nie przejmując się zupełnie rozpiętym rozporkiem. Podszedł, ciągnąc za sobą nogi, do wysokiego mahoniowego biurka i nalał sobie dżinu z kamionkowej butelki, która stała za lusterkiem. Pijąc, przeglądał się w nim, jak gdyby szukał znaków szybko zbliżającego się końca.
– Prawdę mówiąc – powiedział, wycierając usta – nie mam pojęcia. Zielonego pojęcia. Zapłaciłem mu, on dał mi dokumenty i wyjechał. Starał się, żeby farma przynosiła zyski, ale się nie udało.
– Wygląda na to, że tobie również się nie poszczęściło – zauważył Simon de Koker.
– To prawda – zgodził się Monsaraz. – Ale ja nie próbuję.
– Czy Joel nie wspominał panu, dokąd zamierza pojechać? – zapytał Barney.
Monsaraz beknął.
– Nie należał do tych, którzy mówią. Był bardzo… zamkniętym w sobie mężczyzną.
– To jakby nie Joel – powiedział Barney.
– Ludzie zmieniają się, kiedy tu mieszkają – zauważył Monsaraz. – Spójrzcie na mnie. Kiedyś byłem bardzo obiecującym agentem bankowym, który został wysłany za morze. A teraz jestem nędznym farmerem. Nawet tym nie jestem.
– W tym domu śmierdzi – powiedział Simon de Koker.
Monsaraz nalał sobie kolejnego drinka.
– Tak – powiedział. – Śmierdzi biedą. Czy chcecie dżinu?
Barney potrząsnął przecząco głową.
– Chcę znaleźć swojego brata, to wszystko, czego chcę.
– Żałuję, że nie mogę panu pomóc – powiedział Monsaraz. – Ale w tym kraju ludzie znikają bardzo często. Czasami dlatego, że tego pragną, czasami dlatego, że tego nie chcą. Tu jest trochę gorzej niż w piekle.
– Proszę posłuchać – powiedział Barney. – Co powiedziałby pan na to, gdybym tutaj został przez jakiś czas? Mógłbym spróbować uratować farmę.
Monsaraz spojrzał na niego uważnie.
– A co chciałby pan w zamian?
– Potrzebuję jakiegoś zajęcia i muszę mieć gdzie mieszkać. Ma pan pieniądze, prawda?
Monsaraz popatrzył na niego podejrzliwie i machnął ręką.
– Trochę – powiedział. – Czy chce pan przez to powiedzieć, że chce zapłaty?
– Jeżeli farma będzie w dobrej kondycji, to będzie się nam żyło niezgorzej. Zapłaci mi pan, gdy zacznie przynosić zyski.
– No, no, no – mruknął Monsaraz, podchodząc bliżej.
– Młody biznesmen.
Simon de Koker skrzywił się.
– Dlaczego chcesz tutaj zostać? – zapytał Barneya.
– Jeżeli chcesz szukać brata, to znajdę ci miejsce u Reitza. Czysto tam i schludnie. Będzie ci tam wygodnie. Tutaj to śmietnik.
– Wkrótce będzie inaczej – zapewnił go Barney. – Jeżeli innym się powiodło, to panu Monsarazowi też powinno się powieść.
– Nie jestem tego taki pewien – powiedział Monsaraz z powątpiewaniem. – Twojemu bratu się nie udało.
– Nie jestem moim bratem – odparował Barney. Monsaraz zatoczył się i wzruszył ramionami.
– W takim razie, zgadzam się. Jeżeli sam pan tego chce. Ale proszę nie spodziewać się z mojej strony żadnej pomocy.
Barney odwrócił się do Simona de Kokera.
– Chciałbym ci teraz zapłacić za przywiezienie mnie tutaj – powiedział. Nagle poczuł się pewnie, chociaż nie miał pojęcia, dlaczego chciał tutaj zostać. – Jeżeli to możliwe, to chciałbym zabrać Donalda na jakiś czas, żeby pomógł mi wynająć kilku robotników. Możemy pozwolić sobie na robotników, panie Monsaraz?
– Pod warunkiem, że ich pensje nie będą miały wpływu na zakup dżinu do tego domu, panie Blitz – odpowiedział Monsaraz. Był blady i ledwo trzymał się na nogach, zachowywał się tak, jakby zamierzał zwymiotować. – Ta kobieta była jak pająk – dodał. – Wielki, czarny pająk.
Na zewnątrz, na podwórku, Barney dał Simonowi de Kokerowi siedemnaście funtów. Ten kiwnął na Donalda i położył obie dłonie na jego czarnych ramionach.
– Zostaniesz z panem Blitzem i pomożesz mu znaleźć Bantu do pracy na farmie – powiedział. – Opiekuj się panem Blitzem albo przyjadę i utnę ci parówkę. Zrozumiałeś?
– Tak, sir – pokiwał głową Donald, uśmiechając się szeroko. – Chcę tu zostać, tutaj w Oranjerivier. Bardzo dobre siostry tutaj, bardzo uprzejme. Zostanę tutaj długi czas.
Barney uśmiechnął się i podał Simonowi de Kokerowi rękę.
– Dzięki, de Koker. Sądzą, że pokazałeś mi coś więcej niż tylko drogę. Udowodniłeś mi, że Kolonia na Przylądku to kraj, w którym trzeba walczyć, żeby przeżyć, albo po prostu nie żyć.
Simon de Koker wierzchem dłoni otarł pot z czoła.
– Przyjechałeś tutaj, ponieważ wydarzyło się w twoim życiu coś tragicznego, prawda? Ktoś umarł? Kogoś chcesz zapomnieć?
Barney skinął głową.
– No cóż, nie zapomnij o nich całkowicie. Ja zawsze pamiętam swoją Adaleen. Niech ten kraj ci o nich przypomina.
Opuścił głowę, a potem zaraz podniósł ją do góry, patrząc Barneyowi prosto w oczy. Jego opuszczone kąciki ust prawie wykrzywiły się w uśmiech.
Jesienią, kiedy dzikie drzewa rosnące w buszu zaczęły zmieniać kolor swoich zielonych jak mięta liści, rozeszły się słuchy, że w okolicy rzeki Orange znaleziono diamenty. Na początku Barney puszczał plotki mimo uszu. Przez cały styczeń i luty 1869 roku pracował od świtu do zmierzchu na farmie Derdeheuwel. Donald nie odstępował go ani na krok.
Zatrudnili dwunastu Bantu i dwóch na pół wykształconych mieszańców – Griqua. Jeden z nich był kuzynem Nicholasa Waterboera, wodza większości plemion Griqua, i Barney zrobił go szefem. Drugi Griąua, który nazywał się Adam Hoovstraten, był wysoki i szczupły jak żyrafa, ale za to bardzo obeznany z piłą i piłowaniem; Barney wykorzystał go do naprawy domu i stajni.
Derdeheuwel była zaniedbywana przez lata. Barney widział ślady działalności brata, jak próbował dźwignąć gospodarstwo – na wpół zaorane pole z tyłu domu, nowy wybieg dla kurcząt. Ale wyglądało na to, że Joel szybko stracił ochotę do pracy i poddał się. Był tam nawet nowy wiatrak leżący na boku w stodole, który czekał na kogoś, kto by go postawił. Drugiego tygodnia swojej bytności na farmie Barney pożyczył sprzęt do wiercenia od farmera za wzgórzem, twardego Anglika o nazwisku Stubbs, z twarzą jak arkusz brązowego, pomarszczonego papieru, i w ciągu pięciu dni wiatrak stał na cokołach i pracował.
Monsaraz prawie wcale nie interesował się postępem robót, czasami tylko wychodził na werandę, opierał się o barierkę i obserwował Barneya, który naprawiał stajnię dla bydła. Ilekroć Barney spojrzał w jego kierunku, podnosił do góry szklankę i wołał: Salut! A zaraz potem wchodził do domu i w zaciemnionym pokoju kładł się do łóżka z jedną ze swoich czarnych dziewcząt. Były dwie – jedną z nich ochrzcił Prudencja, a drugą nazwał A Moça da Fazenda, co po prostu znaczyło „Wieśniaczka". Zabawiał się z nimi całymi dniami i nocami, ale nigdy nie zdejmował swojego białego ubrania.
Barney był przekonany, że Monsaraz ukrywał gdzieś na farmie tysiące funtów. Choć nie pracował, nigdy nie brakowało mu alkoholu; i kiedykolwiek Barney poprosił o pieniądze, żeby kupić inwentarz, Monsaraz wciskał kopertę wypchaną pięciofuntowymi banknotami pod drzwi sypialni Barneya, zawsze późno w nocy. Na początku marca Derdeheuwel było już świeżo pomalowane. W stajniach stała setka wytrzymałego bydła szkockiej rasy. Barney nigdy nie pytał Monsaraza, skąd miał pieniądze i dlaczego ktoś taki jak on, z niewyczerpanymi funduszami, skazał się na banicję i zamieszkał nad rzeką Orange.