Выбрать главу

– Wkrótce wszystko się tutaj zmieni, panie Monsaraz. Będzie musiał się pan z tym pogodzić. Dzisiaj rano znaleźli nad rzeką siedmioipółkaratowy diament. Jeszcze kilka lat i poszukiwacze założą w Oranjerivier swoje własne miasto, z ratuszem, gmachem sądu i…

– Sąd? – warknął Monsaraz. – Czy myśli pan, że to zabawne? Sąd?

– Chciałem tylko powiedzieć, że…

– Przypuszczam, że to pańskie żydowskie poczucie humoru. Sąd? Czy męczenie mnie sprawia panu przyjemność?

– Ależ o czym pan mówi? – zaprotestował Barney. – Chciałem powiedzieć, że…

– Bardzo dobrze pan wie, o czym mówię! – krzyknął Monsaraz. – Cholernie dobrze pan wie, o czym mówię!

Wstał od stołu i zatoczył się kilka razy, zanim złapał równowagę.

– Cholernie dobrze pan wie, o czy mówię – powtórzył. – Cholernie dobrze.

Otworzył szeroko usta, ciężko dysząc. Mięśnie gardła zaczęły mu pulsować i nagle zwymiotował nie strawione mięso i jarzyny na swój biały garnitur. Barney zamknął oczy i zaczął się modlić.

W ciągu dwóch następnych lat Barney wielokrotnie miał ochotę wyjechać z Derdeheuwel. Monsaraz jednak uspokoił się i bardzo rzadko wybuchał gniewem, a ponadto Barney nie miał dokąd pójść. Co prawda wierzył, że Joel żyje i mieszka gdzieś w Kolonii na Przylądku albo w Orange Free State. Czasami zostawiał farmę pod opieką Donalda, a sam wyruszał lekkim powozem zaprzęgniętym w jednego konia do Hopetown, Jagersfontein, a nawet do Klipdrift. Zawsze przy takich okazjach zabierał ze sobą zapas suszonego mięsa, ser oraz suszone owoce, które sprzedawał spotykanym po drodze poszukiwaczom diamentów. Czasami poszukiwacze diamentów płacili mu kolonialnymi funtami, ale najczęściej – małymi diamentami. Zima ustąpiła miejsca wiośnie, a po wiośnie nadeszło gorące lato. Barney poznał niemalże wszystkich kopaczy diamentów, poznał ich metody pracy, wiedział, gdzie znajdują się najlepsze działki. Zaprzyjaźnił się też z kilkoma mężczyznami, którzy diamenty skupowali, zakładając swoje biura w pobliżu działek.

Jego ulubieńcem był Harold Feinberg, który prowadził skup w małej, drewnianej, wzmocnionej żelaznymi prętami chatce; wybudował ją w Klipdrift, nad rzeką Vaal. Feinberg przyjechał do Afryki Południowej z londyńskiego East Endu, zostawiając rodzinną fabryczkę, w której produkował cygara. Postąpił tak ze względu na pogarszające się zdrowie. Miał trzydzieści sześć lat, był gruby i cierpiał na astmę. Zawsze nosił na głowie biały korkowy hełm, nawet wtedy, kiedy przebywał pod dachem. Kiedykolwiek Barney przyjeżdżał do niego z wizytą, Feinberg zapraszał go do dusznego pokoiku na zapleczu. Siadali w fotelach, pili czarną mocną herbatę, a gospodarz wyciągał diamenty z szuflady biurka, kładł je na blacie i wyjaśniał Barneyowi, ile są warte.

– Ten na przykład… siedem i trzy czwarte karata, doskonały, ale szklisty. A ten… dwadzieścia jeden karatów, ale ze skazą… musisz nauczyć się na nie patrzeć.

Od Harolda Feinberga Barney dowiedział się wszystkiego o nielegalnie działających kupcach diamentów… byli to ludzie, którzy obozowali na obrzeżach diamentowych pól i płacili mniej za przyniesione kamienie, nie troszcząc się, kim był właściciel, ani skąd pochodził. Właśnie do tych kupców bez licencji przychodzili czarnoskórzy robotnicy, którzy kradli diamenty z działek swoich panów, albo nieuczciwi wspólnicy, którzy chcieli oszukać swoich partnerów. Ale na ogół diamentowy interes był czysty i wszyscy postępowali zgodnie z prawem. Stafford Parker, Anglik o surowej twarzy, mianował się gubernatorem okręgu Klipdrift oraz prezydentem Stowarzyszenia Poszukiwaczy Diamentów, mającego na celu prawną ochronę interesów kopaczy. Wzorując się na swoich doświadczeniach z czasów kalifornijskiej gorączki złota, Parker zmusił wszystkich kopaczy diamentów do przeczytania, podpisania i przestrzegania długiej listy nakazów i regulacji oraz powołał magistrat, który podczas swego codziennego urzędowania wysłuchiwał skarg i wniosków. Złodzieje karani byli chłostą albo wleczeni za galopującym koniem po kamienistym korycie rzeki Vaal.

W 1870 roku Stafford Parker posunął się jeszcze dalej i ogłosił diamentowe pola Republiką Poszukiwaczy Diamentów, której był pierwszym prezydentem. Barney spotkał go dwa razy – za pierwszym razem było to przed namiotem Dana Evansa, w Gong Gong. Miejscowy wódz Griqua, Jan Bloem, był tam również i siedział przy ognisku na małym składanym krzesełku. Miał na sobie jaskrawo-żółty garnitur w kratę. Barney po raz pierwszy w życiu miał okazję zobaczyć takie cudeńko. Parasol Bloema, ciasno zrolowany, tkwił obok niego w miękkiej ziemi.

Stafford Parker okazał się białobrodym, niewysokim mężczyzną, bardzo mocno opalonym. Silnie potrząsnął Barneya za rękę i zapytał:

– Jest pan poszukiwaczem? Nie, to niemożliwe. Nie ma pan zniszczonych rąk.

– Jestem farmerem, sir, w Oranjerivier.

– Nie wygląda pan na farmera. I nie mówi pan jak farmer.

– Przybyłem z Nowego Jorku. Miałem tam interes – odpowiedział Barney. – Krawiectwo.

Stafford Parker spojrzał na niego ostro.

– Krawiectwo? Żyd?

– Tak, sir.

– Hmm. Trzymaj się pan lepiej z dala od handlu diamentami. I tak zbyt wielu srulów się tym zajmuje.

Barney zaczerwienił się.

– Kogo nazywa pan srulem, sir?

– Przecież tak was przezywają – odpowiedział cierpkim głosem Stafford Parker.

– Ignoranci oraz ludzie wrogo do nas nastawieni, sir.

– Tak też myślałem – powiedział Stafford Parker. – Ale obawiam się, że będąc lojalnym poddanym Korony Brytyjskiej, uważam za słuszne i sprawiedliwe ignorowanie facetów, którzy ukrzyżowali naszego Pana, oraz wrogie nastawienie do ich potomków.

Stafford Parker oddalił się na sztywnych nogach, zostawiając Barneya dyszącego ze wściekłości. Z drugiej strony ogniska Jan Bloem słuchał wymiany zdań z wyraźnym zainteresowaniem.

– Anglicy mają zwyczaj obrażania wszystkich, których spotkają na swojej drodze – powiedział po chwili. – To ich tradycja, która przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. Henryk V, sir Walter Raleigh, Jerzy III, a teraz Staf-ford Parker. Niech to po panu spłynie jak woda po kaczce.

Barney spojrzał na niego uważnie. Słowa, które wypowiedział czarnoskóry mężczyzna z dzikim wyrazem twarzy, o płaskich, świecących policzkach i z kręconą brodą, wydały mu się bardzo cywilizowane. Dwa złote koła błyszczały pod rondem jego wysokiego kapelusza.

– Musi pan kiedyś przyjechać do mojej wioski, to porozmawiamy o judaizmie – ciągnął dalej Griqua. – My, Griqua, jesteśmy mocno wierzącymi chrześcijanami i uwielbiamy muzykę religijną. Z przyjemnością wysłucham pańskiej opinii na temat Biblii.

– Tak – odpowiedział Barney. Nie bardzo wiedział, co dodać. Po raz pierwszy od przeszło osiemnastu miesięcy ktoś chciał zmusić go do obrony judaizmu. Mogło to być dla niego niezbyt przyjemne, tym bardziej że już dawno nie uczestniczył w starych obrządkach religijnych. Jedynie schachris, mincha i rnaireu odmawiał codziennie i odpoczywał w Shabbes. A tu ten śmiesznie wyglądający mieszaniec chciał z nim dyskutowć o Talmudzie. – Ja… ja… wrócę tu za miesiąc – dodał jąkając się. – Poproszę swojego człowieka, żeby mi objaśnił, jak dostać się do twojej wioski.

– Z niecierpliwością będę pana oczekiwał – powiedział Jan Bloem i zdjął kapelusz.

Wrócił do Derdeheuwel. Zimowe kwiaty ponownie rozkwitły, zapowiadając najzimniejszą porę roku. Był rok 1871. Monsaraz stawał się coraz bardziej ponury, pił coraz więcej i prawie wcale się nie odzywał. Krzyczał za to po nocach i wygłaszał długie, niezrozumiałe tyrady; czasami zamykał się na całe dnie w swoim pokoju. Były okresy, kiedy czuł się lepiej, zasiadał wtedy z Barneyem do kolacji podanej na werandzie – jeżeli było ciepło, ale ograniczał się do wypicia kilku szklanek dżinu.