Raz, tylko jeden raz, przysłał Barneyowi do pokoju jedną ze swoich dziewcząt. Zapukała do saloniku pewnego wieczoru, w czerwcu 1871 roku, kiedy to Barney pracował przy swoim biurku, mając na sobie długi, biały, bawełniany szlafrok, który Donald kupił na miejscowym rynku. Miał szerokie rękawy, a brzegi obszyte były czerwoną tasiemką.
– Panie? – powiedziała dziewczyna, otwierając drzwi. Była drobna, przystojna i bardzo czarna. Włosy miała związane w krótki mysi ogonek z wplecionymi kolorowymi paciorkami. Miała na sobie prostą, na brązowo pofarbowaną togę, pod którą falowały duże, jędrne piersi. Pod spodem musiała być naga.
Barney podniósł głowę znad stołu. Odłożył pióro. Ostatnio coraz gorzej widział, z przemęczenia, postanowił nawet posłać kogoś do Durbanu po okulary.
– Tak? – zapytał. – Czego chcesz?
– Pan Mont-harry powiedział, żebym tutaj przyszła.
Barney wstał.
– Rozumiem. Czy dał ci jakąś kartkę?
– On mówi, że ty jesteś sam, panie. Przyszłam, żebyś nie był sam.
– To znaczy kazał ci przyjść do mojego łóżka? Dziewczyna pokiwała głową.
Barney spojrzał na list, który właśnie pisał. „Drogi Panie. Od kilku lat próbuję znaleźć swojego brata Joela Blitza vel Barkera i zastanawiam się…" Wziął do ręki pióro i złamał je na pół, kładąc kawałki na blacie stołu.
Czarna dziewczyna patrzyła na niego zdumiona.
– Efidile - powiedziała.
Barney wiedział, co oznaczały te słowa. „Umarło". Ban-tu wierzyli, że przedmioty domowego użytku mają duszę i jeżeli ktoś stłukł talerz albo filiżankę, zawsze mówili efidile, tak jakby umarł człowiek.
Następnego ranka przy śniadaniu Barney i Monsaraz pokłócili się. Monsaraz był jeszcze pijany po nocnej libacji i kaszlał, wypluwając krwawą flegmę.
– Nie chcę, żebyś przysyłał mi swoje dziewczyny! – krzyczał Barney.
– Chciałem wyświadczyć ci przysługę! – nie pozostawał mu dłużny Monsaraz. – Boże, jesteś zarozumiałym, niewdzięcznym łajdakiem! Myślałem, że jesteś na tyle człowiekiem, że możesz zapragnąć kobiety, i tylko dlatego kazałem jej do ciebie przyjść!
– Jestem człowiekiem – powiedział Barney. – Ale kiedy potrzebuję kobiety, to znajduję ją sobie sam. Nie potrzebuję resztek z twojego stołu! Jakiegoś wybrakowanego towaru!
– Ona nie była wybrakowanym towarem! – wypalił Monsaraz. Musiał przestać krzyczeć przez dłuższą chwilę, ponieważ chwycił go atak kaszlu. W końcu złapał butelkę dżinu, przepłukał sobie nim gardło i wreszcie był w stanie dokończyć. – To dziewczyna, którą nazwałem Zanza. Jest z plemienia Tswana. Nazwałem ją Zanza, ponieważ gra na instrumencie muzycznym. Na czymś, co przypomina ksylofon zrobiony z metalu.
– Nie chcę jej – powiedział Barney tak spokojnie, jak umiał.
– No cóż, twoja sprawa. Ale czasami zastanawiam się, jak możesz wytrzymać. Tylko praca i żadnych kobiet. Czy wy, Żydzi, macie jakichś świętych? Nie? To dziwne, bo ty z pewnością zaliczyłbyś się w ich poczet.
Tego samego dnia po południu Barney osiodłał konia, którego razem z czterema innymi kupił w Hopetown, i ruszył na przejażdżkę, aby skontrolować północno-wschodnią część Derdeheuwel. Lubił jeździć konno, chociaż wcale nie był dobrym jeźdźcem. Monsaraz twierdził, że przypomina wtedy plaster wołowiny podrzucany na kocu. Zatrzymał wierzchowca na szczycie niewielkiego wzgórza i spojrzał na pofałdowane pola, otaczające pomalowane na biało budynki farmy. Był chłodny, wietrzny dzień i miał na sobie tweedową marynarkę, którą zrobił sam, obcinając dół prochowca.
Monsaraz, chociaż był grubiański, miał rację. Potrzebował kobiety. A nawet więcej – potrzebował żony. Dziewczyny, która byłaby kochanką, przyjaciółką, powierniczką sekretów i z którą dzieliłby się odpowiedzialnością. Zdał sobie sprawę, zresztą nie po raz pierwszy w swoim życiu, jak dokuczliwa była samotność. Miał dwadzieścia dwa lata i oprócz kilku przypadkowych znajomych z kręgu kopaczy diamentów, farmerów i handlarzy, nie miał żadnych przyjaciół. Czasami chodził z Donaldem na ryby, ale jego na pół afrykański dialekt, którym mówili Griqua, był dla Barneya zazwyczaj niezrozumiały, a do tego sam Donald był dziecinny i irytujący.
Barney czuł, że ma w sobie ogromne rezerwy ciepła, które chciałby przelać na ludzi, nawet na Monsaraza, czuł się psychicznie bardzo silny. Wiedział, że organizując farmę, postąpił prawidłowo. Głęboko w podświadomości czuł, że drzemie w nim ambicja, której na razie nie potrafił określić – ambicja jak chmura gradowa, ciemna i ciężka. Tylko wtedy, kiedy będzie umiał zrozumieć swoją ambicję, będzie mógł wyrazić swoje uczucia – ponieważ dopóki nie będzie w stanie zrozumieć, czego oczekuje od życia, nigdy nie dowie się, kim jest i co go tutaj przywiodło.
Większość miejscowych farmerów polubiła go, chociaż niewielu z nich potrafiło zrozumieć jego żydowską łagodną naturę oraz wyrafinowane nowojorskie maniery. Holendrzy zamieszkujący Kolonię byli ludźmi bezpośrednimi, szczerymi, wydawali się aż ordynarni; ale jeżeli zmuszeni byli do przebycia siedmiuset mil, żeby uwolnić się od Brytyjczyków, to mieli w pełni do tego prawo. Niektórzy nazywali go prosto z mostu „Żydkiem", ale zaraz potem klepali życzliwie po ramieniu, aż się wyginał, i zapraszali, zęby obejrzał dopiero co urodzone cielę czy owcę. Wiedzieli, że jego farma była schludnie utrzymana, że czarnoskórzy robotnicy byli szczęśliwi, pracując dla niego, i że osiągał zyski. A co najważniejsze, był amerykańskim Żydem, nie brytyjskim.
Żaden z nich nie wiedział, co czuł, kiedy kładł się spać w swoim wąskim, drewnianym łóżku z rzeźbionym w kwiaty wezgłowiem. Żaden z nich nie wiedział, jak często w snach widział swojego ojca, pogrążonego w smutku, ciężko pracującego, nie mogącego sobie wybaczyć, że nie powiedział żonie oraz synom, jak mają bez niego żyć. Żaden z nich nie wiedział, jak często zaciskał dłonie w pięści i potem powoli je otwierał w obawie, że znajdzie na nich matczyną krew.
Ci, którzy lubili go najbardziej, nazywali go żydowskim Burem i częściej zapraszali do domów na obiady. Pik Du Plooy, którego farma graniczyła z Derdeheuwel na wschodzie, był wyjątkowym przyjacielem, prawdziwym z krwi i kości Burem z zawadiacką twarzą i jasnymi, prawie białymi włosami. Taki był Simon de Klerk, niewysoki, kwadratowy mężczyzna, który swoją farmę leżącą na przeciwległym brzegu rzeki Orange nazwał Pnddagang, co znaczyło Żabia Ścieżka. Pomimo to, że lubili towarzystwo Barneya, był dla nich Uitlanderem, cudzoziemcem i Żydem; i jeżeli tylko jedna z ich córek wykazywała większe zainteresowanie jego osobą, natychmiast zapadała cisza albo zaczynano wygłaszać głośno uwagi, jak trudno mu przyjdzie, biedakowi, znaleźć miłą i odpowiednią dla siebie żydowską dziewczynę, bo nie było ich zbyt wiele w okolicy Oranjerivier.
A już zostawiając na boku jego żydostwo, to mieszkał z Monsarazem, a Monsaraza wszyscy uważali za diabła.
Jednego wieczoru, krótko po kolacji z Du Plooyem, podczas której zjedli pierogi z wołowiną, Barney wsiadł do swojego powozu, kierując się w stronę Derdeheuwel. Zatrzymał kuce, kiedy znalazł się przy rzece, między wierzbami. Ogniska rozpalone przez poszukiwaczy diamentów rozświetlały noc, przypominając obozowisko jakiejś dziwnej armii. Siedział na koźle z zamkniętymi oczami, modląc się do Boga, żeby go oświecił, żeby dał mu siłę i powiedział, co ma robić.
Nic się nie wydarzyło. Rzeka Orange obmywała skały; wieczorny wietrzyk poruszał gałązkami wierzb; owady śpiewały swoją monotonną ihubo, pieśń na tysiąc głosów.