– Jest więcej diamentów, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić – powiedział Harold. – Nieźle mi idzie, chociaż krach na rynku. Kopacze przynoszą mi pierwszorzędnej jakości diamenty wiadrami. Mówię poważnie, wiadrami. W wiadrach! Mogę grymasić, wybierać, co tylko chcę.
– Dlaczego masz takie podłe biuro? – zapytał Barney z uśmiechem.
– A czego byś chciał, żebym wybudował pięciopiętrowy gmach w gotyckim stylu z błota, trawy i blachy falistej? Cegły, balkony z prętów i wszystkie zresztą materiały budowlane przysyłają z Kapsztadu oraz Durbanu. Do tej pory nie było jeszcze dostawy i trzeba będzie na nią poczekać przynajmniej kilka tygodni. Zresztą, biuro nie jest najważniejsze. Najważniejszą rzeczą jest być tam, gdzie znajdują się diamenty. Możesz założyć interes w norze albo w pałacu, bez znaczenia. Ale tam, gdzie wydobywane są diamenty, i to jest najważniejsze.
Barney zamieszał rum łyżeczką, po czym położył ją z powrotem na stole.
– Odkąd tu przyjechałem, otaczają mnie diamentowe działki, ale w dalszym ciągu jestem biedny jak przedtem.
– Przecież farma prosperuje dobrze.
– Nie najgorzej. Ale nie jestem bogaty. I nie mogę się spodziewać, że w końcu to się zmieni. Farma należy do Monsaraza, nie do mnie.
– Może powinieneś kupić udziały jakiejś działki?
– Znasz ceny? Na pewno znasz. Od trzech do czterech tysięcy funtów. Do tej pory zaoszczędziłem jakieś siedemdziesiąt, osiemdziesiąt funtów.
Harold skrzywił się z dezaprobatą.
– Spróbuj znaleźć wspólnika. Znajdź kogoś, kto zechce z tobą kopać. To dobra rada, Barney. Życiowa szansa, bo kiedy przekopią całą ziemię, interes wkrótce się skończy.
W tym momencie na ulicy pojawił się energiczny mężczyzna z grubym wąsem i w kapeluszu z szerokim rondem.
Szedł chodnikiem szybkim krokiem, uderzając końcem laski w mijane po drodze budy. Mimo upału był ubrany w ciemny garnitur, zapiętą pod szyję koszulę z białym kołnierzykiem i krawat. Kiedy się zbliżył, Barney zauważył, że jego rzęsy są białe i szczeciniaste, jak u świni.
Harold wstał, ciągle trzymając w dłoni pusty kubek.
– Dzień dobry, panie Knight. Jak się pan miewa?
– Tak sobie – oznajmił Knight. Wyjął z kieszeni chusteczkę i głośno wydmuchał nos.
Harold spojrzał na niego ze współczuciem.
– Nie mogę powiedzieć, żebym wam zazdrościł, wam, prawnikom, tego całego bałaganu.
– No cóż, bywa i tak – odparł Knight, wlepiając wzrok w jakiś punkt po drugiej stronie ulicy. Barney odwrócił się i spojrzał w tym samym kierunku. Stały tam dwie dziewczyny w prostych, jasnych sukienkach, kręciły zalotnie parasolkami, rozmawiając z jakimś młodym, wysokim kopaczem w kapeluszu z wielkim, obwisłym rondem.
– A to mój młody przyjaciel z Oranjerivier – powiedział Harold. – Amerykanin z Nowego Jorku.
– Doprawdy? – zdziwił się uprzejmie Knight, ale cały czas patrzył na dziewczyny po drugiej stronie ulicy. W końcu, nie wytrzymując, krzyknął do nich ostro i donośnie:
– Agnes! Faith!
Dziewczyny natychmiast odwróciły się, zauważyły pana Knighta, machnęły ręką kopaczowi na pożegnanie i przebiegły przez ulicę, unosząc trochę sukienki, żeby nie zabrudzić brzegów. Stanęły przed ojcem, wstrzymując oddechy, z zaróżowionymi policzkami, przygotowane na burę.
– Proszę mi wybaczyć – powiedział Knight do Barneya, obdarzając go przelotnym spojrzeniem. – Wymagam od swoich córek posłuszeństwa i nie życzę sobie, żeby chichotały z poszukiwaczami diamentów, a one w mojej obecności podważają i wystawiają na szwank mój autorytet.
Barney przyjrzał się córkom Knighta z zaciekawieniem. Były bardzo ładne i miłe; chociaż ta, która wydawało mu się, że ma na imię Agnes, była odrobinę drobniejsza niż siostra, a jej jasne loki bardziej się kręciły. Dziewczyny miały jarzące się, błękitne oczy, krótkie, proste nosy i zgrabne brody. Przypominały raczej Szwedki, a nie Angielki. Agnes miała delikatny, trochę niesymetryczny uśmiech, który później Barney często widział w swoich snach: uśmiech, który był niewinny, a jednocześnie nieco szelmowski.
– To jest pan… hmm… – zaczaj pan Knight przedstawiać Barneya swoim figlarnym córeczkom, machając w jego kierunku ręką.
– Barney – powiedział Barney. Harold Feinberg spojrzał na niego mile zaskoczony, ale Barneyowi przypomniał się Hunt, kiedy rozmawiali na pokładzie „Wesera": gdybym był tobą – przyjmij przyjacielską radę – zapomniałbym o pochodzeniu.
– Pan Barney jest z Nowego Jorku – dodał Knight. – Jest mi wstyd, że poznał was w takich okolicznościach, chichoczące z jakimś grubianinem po drugiej stronie ulicy.
Agnes i Faith posłusznie dygnęły przed Barneyem. Barney, trzymając w dłoniach swój kapelusz, skinął głową. Spojrzał ukradkiem w oczy Agnes i naszły go wspomnienia, których nie potrafił umiejscowić.
– Jeżeli wolno wtrącić, panie Knight – powiedział odważnie Barney, sam nieco zaskoczony swoją postawą. – Mogę pana zapewnić, że ten mężczyzna po drugiej stronie ulicy jest z bardzo dobrej rodziny. Robiłem z nim interesy w Kapsztadzie i tutaj również. Zazwyczaj nie chwali się tym, ale jest spokrewniony z brytyjskim szlachcicem, z pewnym hrabią z Liverpoolu.
Pan Knight spojrzał do tyłu, ale kopacz zniknął.
– Hmm – wysapał zmieszany. – Szlachcic? To zadziwiające, jakim pochodzeniem mogą się poszczycić niektórzy z tych niebieskich ptaków.
– Takie czasy, panie Knight – wtrącił Harold łagodnie. – Wszyscy chcą jakoś zarobić na godziwe życie. – Mrugnął do Barneya.
– Tak – powiedział Knight. – Myślę, że ma pan rację. Z pewnością ma pan rację. Przez wzgląd na jego szlachectwo, Agnes, przebaczam wam tym razem. Ale następnym razem nie zapomnijcie zapytać mnie o zgodę, jeżeli będziecie chciały porozmawiać z jakimś nieznajomym; możecie zapytać też waszą matkę.
– Dobrze, tatusiu – odparła Agnes pełna skruchy.
– Nie mówmy już o tym – powiedział pan Knight. Stukał w płytę chodnika końcem laski, jak gdyby starał się przypomnieć sobie coś, co właśnie umknęło jego pamięci." W zamyśleniu potarł wąsa wierzchem dłoni.
– Jak interes, panie Feinberg? – zapytał.
– Oby tak dalej – pokiwał głową Harold.
– I tak powinno być – powiedział pan Knight. – A co u pana, panie…?
– Barney – powiedział Barney.
– Właśnie, właśnie. Czym się pan zajmuje?
– Jestem farmerem.
– Farmerem? Jak się panu wiedzie?
– Oby tak dalej – powtórzył Barney słowa Harolda. Knight poruszył się niespokojnie i ściągnął usta.
– Tak. A może zje pan z nami dzisiaj kolację? Czy dysponuje pan wolnym czasem?
Agnes posłała Barneyowi błagalne spojrzenie spod parasolki. Faith, która to zauważyła, trąciła siostrę łokciem.
– Tak – odpowiedział Barney. – Z przyjemnością zjem z państwem kolację.
– Doskonale – zawołał pan Knight. – W takim razie o ósmej, u nas w domu. Pan Feinberg wytłumaczy panu, jak nas znaleźć.
Harold uśmiechnął się i skinął głową. Był grzeczny i uprzejmy jak Żyd z East Endu. Co tylko pan rozkaże, mój panie. Co tylko pan rozkaże. Pan Knight skrzywił się do niego i oddalił, wymachując laską.
– Ocalił pan nam życie – powiedziała Faith, składając przed Barneyem wdzięczny ukłon. – Wychodzi na to, że jesteśmy pańskimi dłużniczkami.
– Był pan bardzo uprzejmy – uśmiechnęła się Agnes. – Pan oczywiście wiedział, kim był ten mężczyzna?
Barney potrząsnął głową.
– Nie mam zielonego pojęcia.
– Nazywa się Jack Westbury. Jest poszukiwaczem diamentów, nikim więcej; a do tego niezbyt szczęśliwym. Wydał wszystko, co miał, na dwie działki w Kopje, ale do tej pory znalazł jedynie kilka małych kamyków, które są bez wartości. Ale za to jest bardzo przystojny – dodała, patrząc na Barneya i przechylając głowę na bok, co miało znaczyć, że jego również uznała za przystojnego.