Выбрать главу

Pan Knight, który oddalił się już kilka jardów, zatrzymał się, odwrócił na pięcie i spojrzał na córki swoimi świńskimi oczkami.

– Lepiej już idźmy – powiedziała Faith i wzięła siostrę pod ramię. – Nie będziemy mogły doczekać się kolacji, panie Barney. Do zobaczenia.

Barney podniósł do góry rękę, a dziewczyny pośpiesznie oddaliły się i dołączyły do ojca. Agnes, pomyślał. Owieczka. Zbyt niewinne imię dla tak prowokacyjnej młodej kobietki. Patrzył z rozbawieniem, jak dziewczyny mijają trzech pijanych poszukiwaczy diamentów słaniających się na nogach – wszyscy z okazałymi bokobrodami, w poplamionych gliną spodniach i ciężkich welwetowych marynarkach. Kopacze przystanęli – trudno im było utrzymać równowagę, wpadali na siebie jak wagony nagle zatrzymanego pociągu – i obejrzeli się za córkami Knighta, zauroczeni widokiem ich kostek u nóg. Jeden z kopaczy powiedział coś po hiszpańsku, a pozostali zapiali głośnym śmiechem.

– Co z tobą, panie Barney? – zapytał łagodnie Harold Feinberg, kiedy pan Knight z córkami zniknął już za rogiem rudery, która była holenderskim kościołem reformowanym.

Barney wsadził na głowę kapelusz.

– Czasami ciężko jest być Żydem.

– Czasami, w Orange Free State, ciężko być Anglikiem. Ale chyba nie masz zamiaru podać panu Knightowi jakiegoś fałszywego holenderskiego nazwiska, jak pan Botha, czy coś w tym rodzaju, tylko dlatego, że zaprosił cię na kolację?

– Źle mnie osądzasz – powiedział Barney.

– W porządku, przepraszam – wzruszył ramionami Harold.

Barney spojrzał Haroldowi prosto w oczy.

– Posłuchaj, Haroldzie. Zostałem wychowany na krawca. Mierzenie, krojenie i dostarczanie prochowców na zamówienie. Taki miał być los żydowskiego chłopca. Mógłbym też zostać rabbim. Być może mylę się i może straszne jest wyprzeć się swojego pochodzenia, ale odkąd opuściłem Lower East Side, zacząłem zdawać sobie sprawę z faktu, że prawdziwy świat jest właśnie tutaj. Świat pieniędzy, wpływów i klas społecznych. Świat, w którym możesz zdziałać o wiele więcej, a nie jedynie do końca życia przyjmować zamówień na prochowce. Dużo czasu musiało minąć, zanim znalazłem w sobie odwagę, aby powiedzieć: dosyć, zamierzam zdobyć wszystko to, co ten świat może mi zaoferować. Czułem się winny, kiedy wspominałem ojca, oraz za to, co uczyniłem matce. Teraz jednak nadszedł czas, żebym zrobił coś na własną rękę. Muszę zdobyć szacunek ludzi. Ale aby tego dokonać, muszę zataić swoje żydowskie pochodzenie. Kiedyś nadejdzie ten dzień, że spojrzę ludziom prosto w oczy i powiem: tak, jestem Żydem i jestem z tego dumny, ale wtedy będę zbyt potężny i zbyt bogaty, żeby ktokolwiek był w stanie mnie pokonać.

Harold Feinberg usiadł na stopniu, bezmyślnie bawiąc się pustym kubkiem.

– Barney – powiedział. – Przykro o tym słuchać.

– Czy mam spędzić resztę życia jako obywatel drugiej kategorii? Czy właśnie tego ode mnie oczekujesz?

– Nie! – zawołał Harold Feinberg z ogniem w oczach. – Ponieważ Żydzi, bez względu na to, jacy byli biedni, nigdy nie zaliczali się do niższej kategorii ludzi. Zostaliśmy wyprowadzeni przez Pana, naszego Boga, z Egiptu. Czy ty wiesz, co to oznacza? A ty mi mówisz, że zamierzasz o tym wszystkim zapomnieć, zapomnieć o swoich obowiązkach wobec Pana, przynajmniej do chwili, kiedy staniesz się bogaty i sławny, tylko po to, żeby wpuścili cię do swoich klubów.

– Nigdy ze mną w ten sposób nie rozmawiałeś – zauważył Barney.

– Bo nigdy nie miałem okazji – odparł Harold.

Na ulicy pojawił się mężczyzna w białym fartuchu, niosący na głowie tacę wypełnioną miodowymi pierniczkami. Na szyi miał dzwoneczek, którym poruszał co kilka kroków. W białym świetle południa przypominał zjawę zarażoną trądem.

– Lepiej już sobie pójdę – powiedział Barney.

– Uważaj na Knighta – przestrzegł go Harold. – Możesz uważać go za dżentelmena i człowieka, którego warto poznać, ale pamiętaj o tym, że żaden prawnik nie przywozi do tego kraju żony i córek, jeżeli nie ma ważnego ku temu powodu. Ten facet miał praktykę w Londynie, dopóki go nie zgnębili. Później próbował założyć firmę prawniczą w Kapsztadzie, ale ludzie wkrótce poznali się na jego kuglarskich sztuczkach i przegonili stamtąd. Dlatego właśnie przyjechał tutaj. Miej się przed nim na baczności. Jest prawnikiem o niedobrej reputacji.

Barney oparł się ramieniem o żelazne pręty werandy przed biurem Harolda.

– Pewnego dnia – powiedział – zrozumiesz, że miałem rację.

Harold spojrzał na niego i uśmiechnął się.

– Tak. Tego właśnie się obawiam.

W ponurym, śmierdzącym stęchlizną biurze z blachy falistej, którego ściany drżały z powodu handlowych transakcji mieszkającej obok Irlandki, Harold zapłacił Barneyowi 212 funtów za przyniesione surowe diamenty. Barney widział, że z tej kwoty wydał już 175 funtów na artykuły pierwszej potrzeby oraz na materiały potrzebne do naprawy północnej ściany pomieszczenia dla bydła. Monsaraz weźmie trzydzieści funtów na alkohol, kobiety i pralnię. Donaldowi trzeba będzie zapłacić dwa funty i dla Barneya zostanie jedynie pięć funtów. Uznał, że to godziwa zapłata za miesięczną pracę: szeregowiec w armii brytyjskiej dostawał tylko jednego funta osiem szylingów miesięcznego żołdu, a do tego potrącano mu za dodatkowe posiłki. Ale za te pieniądze nie był w stanie kupić diamentowej działki w Kimberley, ani też myśleć o zrobieniu fortuny.

Poważnie jak nigdy pożegnał się z Haroldem i wyszedł na oświetloną słońcem ulicę. Zastanawiał się przez chwilę, co też zrobiłby Monsaraz, gdyby nie wrócił z Kimberley – i gdyby zatrzymał całe 212 funtów dla siebie. Ale Barney wiedział, że gdyby tak postąpił, szybko nastąpiłby u niego psychiczny i fizyczny rozkład z powodu poczucia winy. Barney zdawał sobie sprawę z faktu, że gdyby uciekł z pieniędzmi Monsaraza, do końca życia prześladowałyby go wspomnienia o tym parszywym wraku człowieka w zabrudzonym białym garniturze i do śmierci słyszałby świństwa szeptane mu do ucha: „Ta mała Venda zapłakała tylko raz… ale zdzieliłem ją swoim sjambokiem i ucichła… była mokra od potu, drżała, rozebrana, ale cicha".

Harold odprowadził Barneya do drzwi – był smutny, hełm przekrzywił mu się na ucho.

– Posłuchaj – powiedział do Barneya. – Wszystko, co powiedziałem, to prawda.

– Ja wiem – pokiwał głową Barney i cofnął się, żeby go uściskać. Przechodzący obok poszukiwacz diamentów przystanął niepewnie, próbując skoncentrować na nich uwagę, co było diabelnie trudnym zadaniem, biorąc pod uwagę wypite przez niego dwie butelki taniego londyńskiego dżinu.

– Chcę, żebyś wiedział, że zawsze możesz na mnie liczyć – powiedział Harold nieco zachrypłym głosem. – Cokolwiek bym mówił, zawsze jestem gotów pomóc bratu Żydowi. I cokolwiek się stanie… nie zostawaj na farmie zbyt długo. Nigdy nie będziesz Burem.

Barney udał się na poszukiwanie Donalda, żeby mu powiedzieć, że mają czas do rana, aby spakować kufry i przygotować powóz do podróży. Donald odkrył, że w Kimberley przebywał Jan Bloem, wódz Griąua, aby sprawdzić, jakież to bogactwa kryły się na terytorium należącym do jego plemienia. Bloem rozbił się obozem na zachód od Coles-berg Kopje. Był ze swoimi dwoma braćmi, matką palącą fajkę, służącymi oraz kucharkami i praczkami, które Donald wstępnie zakwalifikował jako kandydatki na swoje nowe siostry.