Barney szedł główną ulicą Kimberley z rękami w kieszeniach swoich podróżnych bryczesów i w kapeluszu nasuniętym na oczy. Przeszedł obok skleconych naprędce jaskiń hazardu, biur adwokackich, burdeli i chat, w których gnieździli się różnej maści handlarze. Jakaś półkrwi dziewczyna w łachmanach, która stała oparta o drzwi jednej z ruder, pokiwała do niego ręką. Barney uśmiechnął się i potrząsnął głową.
Tereny, na których mieściły się kopalnie, były oddalone od miasta jedynie o jakieś kilkaset jardów. Grunt był trudny, najeżony ostrymi kawałkami skał. Setki mężczyzn kopało szeroki, płytki krater, wystawiając plecy ku zakurzonemu niebu. Odgłosy łopat i kilofów układały się w jakąś nadzwyczajną symfonię na perkusję. Przez moment większość z nich uderzała kilofami w tym samym tempie, aby za chwilę zakłócić harmonię – teraz każdy członek orkiestry grał własne nuty. Wokół kopalń stały namioty, większość z nich osłonięta przed wiatrem matami z plecionej trawy. Wszędzie stały załadowane drewnem wozy zaprzęgnięte w woły. W pierwszych tygodniach poszukiwań kopacze chodzili po terenie kopalni i kopali tam, gdzie stali, ale później niektórzy poszukiwacze diamentów zdjęli ze swoich działek warstwę ziemi o grubości od dziesięciu do dwudziestu stóp i potrzebowali stempli, żeby zabezpieczyć boki.
Barney przystanął i zaczął obserwować pracujących kopaczy oraz ich czarnych robotników. Żółta ziemia wożona była taczkami po wąskich ścieżkach między działkami i wysypywana przed namiotami, gdzie przesypywano ją przez sita. Praca była ciężka i wyczerpująca, ale przynosiła efekty. Pewien Holender o nazwisku Smuts kupił na samym początku działkę za pięćdziesiąt funtów i przez dwa miesiące poszukiwań wykopał diamenty o wartości dwudziestu tysięcy funtów. Kilka stóp od miejsca, w którym Damon znalazł pierwsze kamienie, inny kopacz trafił na pojedynczy kamień o wadze 175 karatów, który sprzedał za trzydzieści trzy tysiące funtów.
Do Barneya podszedł wysoki mężczyzna o smutnej twarzy, w kapeluszu z opadającym rondem i luźnej marynarce. Przystanął w pewnej odległości od Barneya, oparł ręce na biodrach i zaczął stroić miny, jak gdyby nie był zadowolony z tego, co zobaczył. Barney spojrzał na niego raz czy dwa i w końcu powiedział:
– Nie wygląda pan na zachwyconego. Mężczyzna spojrzał na niego. Miał nos, który przypominał ptasi dziób, i krzaczaste brwi.
– Oczywiście, że nie – odpowiedział z północnym akcentem, przez co Barney przypomniał sobie wszystkich ludzi, których spotkał w Liverpoolu. – Te kopalnie to nic nie warte sracze.
– Proszę? – zdziwił się Barney.
– Sracze. Świńskie chlewy. Czy nie rozumie pan po angielsku? Drążą w nich jamy jak jacyś idioci. Niektórzy kopią pięć stóp w dół. A niektórzy dwadzieścia. Żadnej organizacji. Żadnej współpracy. A co się stanie, jak zejdą sto stóp w dół?
– To niemożliwe, prawda? Żółta ziemia nie sięga tak głęboko.
Drągal spojrzał na Barneya z irytacją.
– Czy uważa pan, że tylko w żółtej ziemi są diamenty?
– Nie wiem – odpowiedział Barney. – Ale tak mówią poszukiwacze. Diamenty znajdowano jedynie w żółtej warstwie, zarówno wzdłuż rzeki Vaal, jak i Orange. Nigdzie więcej.
– Mylą się – powiedział mężczyzna. – Proszę postawić mi drinka, a opowiem panu, jak srodze się mylą.
– Czy to jedynie pańskie domysły? – zapytał Barney. – Nie mam nic przeciwko postawieniu panu drinka, ale chcę wiedzieć.
– Żadne tam domysły – powiedział mężczyzna z oburzeniem. Podszedł bliżej, tak że Barney mógł poczuć od niego zapach brandy. – Nazywam się Edward Nork. N-o-r-k, tak jak Jork. Jestem geologiem. Ostatnio pracowałem na uniwersytecie w Durham. Kiedyś pisałem do „Geological Magazine" na temat wygasłych wulkanów i właśnie dlatego tutaj jestem.
– Wulkany? – zapytał zaskoczony Barney.
Nork złapał go za łokieć i powiódł w kierunku głównej ulicy. Stała tam chata, na której napis informował, że zwała się Rajską Karczmą. Weszli do środka, gdzie powietrze było gęste od dymu tytoniowego, a kopacze w szerokich, słomkowych kapeluszach odbywali swoją południową sjestę, paląc gliniane fajki i popijając whisky.
– Co pan sobie życzył – zapytał Barney Norka.
– Pół butelki wystarczy – odparł Nork, siadając na małej beczułce. – Jedną wypiłem już dzisiaj rano, a nie lubię przesadzać.
Barney zawołał karczmarza – Irlandczyka w brudnym fartuchu i zatłuszczonych okularach – i poprosił o butelkę Jamesona. Kiedy butelkę przyniesiono, Nork ostrożnie nalał trochę płynu do szklanki, a następnie podniósł butelkę do góry i wypił prosto z niej.
– W ten sposób zawsze zaoszczędzę trochę płynu, kiedy już jest pusta butelka – wyjaśnił bezwstydnie. Barney wzruszył ramionami. Alkoholizm Norka był jego prywatną sprawą.
– A teraz niech pan posłucha – powiedział Nork. – Kopacze głoszą teorię, że jedynie żółta warstwa gleby zawiera diamenty. Ale jeżeli na to spojrzeć z geologicznego punktu widzenia, nie ma najmniejszego sensu. Jeżeli płytka warstwa żółtej gleby jest tą, która kryje w sobie kamienie, to w takim razie, w jaki sposób diamenty tam się dostały i skąd?
Barney zakaszlał, ponieważ dym drażnił mu gardło, i potrząsnął głową.
– Diamenty, mój drogi przyjacielu, to nic innego jak forma zwykłego węgla, który jest produktem najbardziej znanym i najtańszym na świecie – powiedział Nork. – A dlatego są twarde, błyszczące i niezniszczalne, że zbudowane z węgla, który przebywał w bardzo wysokiej temperaturze i do tego pod wielkim ciśnieniem.
– Rozumiem – powiedział Barney, starając się dobrze wypaść.
– Nic pan nie rozumie – oznajmił Nork. – W strukturze ziemi jest tylko jedno miejsce, gdzie węgiel mógłby przeobrazić się w ten sposób, a tym miejscem są kratery wulkanów. W wulkanicznej materii, która z głębi ziemi wydostaje się na powierzchnię.
– Tak? – zdziwił się Barney, który w dalszym ciągu nie wiedział, do czego zmierza Nork.
– Czy pan tego nie rozumie? – zdenerwował się, Nork. – Colesberg Kopje to nic innego jak szczyt usypany przez lawę, która wypłynęła z podziemnych czeluści. Na wierzchu ziemia jest żółta, ponieważ była wystawiona na działania atmosferyczne; i tę właśnie diamentonośną, żółtą glebę znajduje pan wzdłuż rzek Orange i Vaal. Wody obydwu rzek zmywały ją ze szczytów stożków wulkanicznych i rozkładały wzdłuż brzegów.
– Czy chce pan przez to powiedzieć, że diamentonośne pokłady mieszczą się pod żółtą warstwą? – zapytał Barney Norka, zniżając głos do zachrypniętego szeptu. – Że mieszczą się tak głęboko, że nigdy się nie dokopiemy do dna?
Nork podniósł palce do góry w znaczącym geście.
– Chyba że dokopiemy się do płynnego rdzenia naszej planety, mój chłopcze.
– Ale ja spotkałem poszukiwaczy diamentów, którzy porzucili swoje działki, ponieważ dokopali się do niebieskiego łożyska skalnego.
– To przez ich głupotę, w wyniku niewiedzy – uśmiechnął się Nork. Pociągnął długi łyk z butelki i przetarł kark rękawem. – Niebieska gleba znajduje się jakieś sześćdziesiąt, osiemdziesiąt stóp pod powierzchnią. Wiem, że wygląda jak łożysko skalne: ale mogę pana zapewnić, że nim nie jest. To diamentonośną warstwa ziemi, taka sama jak żółta, tylko że nie była wystawiona na działanie pogody. Ochrzciłem ją Norkitą.
– Norkitą? – zdziwił się Barney. – Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś ją tak nazywał.
– Nic dziwnego – powiedział Nork z rozdrażnieniem. – Ci wszyscy dookoła to banda głupców i niedowiarków. Ale pan niech mi uwierzy. Pewnego dnia, kiedy wszyscy dokopią się do niebieskiej warstwy, będzie pan mógł kupić działkę za bezcen i wtedy dopiero zbije pan majątek.