Выбрать главу

Barney przymknął powieki.

– Jeżeli jest pan tego taki pewien, to dlaczego mi pan mówi? Dlaczego nie zatrzyma pan tego dla siebie i nie kupi działki, na jaką przyjdzie panu ochota?

Nork zamilkł na chwilę, po czym głośno kichnął.

– Nie ma pan przypadkiem chusteczki? – zapytał. Barney wyciągnął z kieszeni szmatę czerwonego koloru, której używał do czyszczenia butów. – Przykro mi, ale to wszystko, co posiadam. Ale może pan ją zatrzymać.

– To przez ten cholerny kurz – powiedział Nork. – Jestem raczej chorowity. Prawdę mówiąc, jestem pijakiem, a do tego biednym jak mysz kościelna, i nie byłbym w stanie kupić działki nawet za jedną setną ceny, nawet gdybym był pewien, że zdołam nieco zaoszczędzić, nie wydając na alkohol. Och, nie musi pan tak na mnie patrzeć. Nie potrzebuję litości. My – moczymordy – wiemy, jak głęboko wykopać swój własny grób.

– Ale dlaczego pan mi o tym powiedział? – dopytywał się Barney.

– Przypomina mi pan kogoś, kogo kiedyś dobrze znałem – powiedział Nork, ściągając usta. – Wiem, że to niezbyt przekonywająca argumentacja. Ale kiedy tak na pana patrzyłem, jak stał pan w pobliżu kopalni i tak bardzo mi go pan przypominał, natychmiast poczułem do pana syn^patię. Poważnie.

– Przypominam panu kogoś? A kogo? Nork lekceważąco pomachał ręką.

– Pewnego kopacza. Jest tutaj, w Kimberley. Porządny gość. Bardzo uczciwy, z poczuciem humoru. Ale rozstaliśmy się, wie pan, jak to bywa z ludźmi. Zresztą wszyscy się ze mną rozstają, kiedy poznają mnie bliżej. To z powodu Pani Wódeczki. Piję za dużo i później mówię rzeczy, których nigdy nie powiedziałbym po trzeźwemu. Kiedyś powiedziałem mu, że śmierdzi jak Żyd, a on chciał mnie trzepnąć kilofem. No i… Barney zwilżył językiem usta.

– Ten kopacz… czy przypadkiem nie nazywał się Bar-ker? Joel Barker?

– Nie, żaden Barker – prychnął Nork. – Nazywał się Havemann. Ale na imię miał Joel, tak, Joel Havemann. Ma działkę po drugiej stronie. Numer 172.

Barney zerwał się na równe nogi. Poczuł, że zaczyna brakować mu oddechu, tlenu, a do tego ten ohydny dym papierosowy. Powiedział do Norka:

– Jeżeli będę pana potrzebował, to gdzie mogę znaleźć?

– Znaleźć mnie? – zdziwił się Nork. – A po co?

– Może będę chciał z panem porozmawiać trochę o diamentach. Ale teraz idę poszukać działki numer 172. Przypuszczam, że ten Havemann jest kimś, kogo znam.

– No cóż… zawsze może pan zostawić wiadomość dla mnie tutaj – powiedział Nork. – Albo w jakimkolwiek barze w Kimberley. Albo w burdelu u pani Sperring. Wie pan, nie stać mnie na dziewczynki, ale czasami pani Sperring pozwala mi się u siebie przespać. Oboje pochodzimy z Leeds. Siadamy wtedy nad butelką tej ohydnej południowoafrykańskiej wódy i wspominamy stare dzieje, kiedy mieszkaliśmy na Crown Street.

– Okay – powiedział Barney. Złapał Norka za rękę i dodał: – Dzięki. Może mi pan pomógł bardziej, niż pan przypuszcza.

– Mam nadzieję, że pomogłem panu bardziej niż pan przypuszcza – powiedział Nork. Trzymał w ręce butelkę whisky, która w trzech czwartych była już pusta. – Czy ma pan coś przeciwko temu… zanim pan odejdzie…?

Barney położył funta na stole zrobionym z beczki. Nork spojrzał na niego z uniesionymi do góry brwiami i zawołał:

– Kimkolwiek pan jest, sir, jest pan dżentelmenem. Barney wyszedł z knajpy i szybkim krokiem poszedł w kierunku kopalni, nad którymi unosił się kurz i zgiełk. Lawirował między wozami zaprzęgniętymi w woły i osły, wszędzie słyszał głosy wypowiadające zdania w różnych językach: słyszał Niemców, Irlandczyków, Australijczyków, Greków. Jak to zauważył historyk James Anthony Froude, który odwiedził działki, byli tam kopacze z Ameryki i Australii, niemieccy kombinatorzy, Irlandczycy, handlarze, właściciele knajp, zawodowi szulerzy, adwokaci, byli oficerowie wojsk lądowych i marynarki wojennej, synowie z dobrych domów, którzy nie mieli ochoty hołdować rodzinnej tradycji albo zostali zmuszeni do wyjazdu; zadziwiająca, pstra zbieranina zauroczona rzeką pieniędzy, płynącą dzięki niebywałej produktywności kopalni.

Teren był na milę szeroki i rozparcelowano go na 1600 działek. Zgodnie z niepodważalnym prawem Stafforda Parkera, pojedyncza działka nie mogła mieć więcej niż trzydzieści jeden stóp kwadratowych – czyli była dziesięć razy większa niż standardowy grób – i żaden poszukiwacz diamentów nie mógł być właścicielem więcej niż dwóch działek. A to z kolei oznaczało, że chaos panujący na pojedynczej parceli – czarni robotnicy dźwigający wiadra, hałas toczących się taczek oraz rozbijanych na kawałki dużych kawałków skały – trzeba pomnożyć razy 1600, żeby dostać pełen obraz. A do tego upał i palące popołudniowe słońce.

Barney usłyszał śmiechy. Murzyn jadący na wozie zaprzęgniętym w muły próbował przecisnąć się wąską ścieżką między dwiema głębokimi działkami, ale wóz przewrócił się i wpadł dó dziury, zjeżdżając do góry kołami po dwudziesto-stopowym zboczu i przygniatając swoim ciężarem woźnicę. Dwóch albo trzech kopaczy roześmiało się głośno. Wypadki były tak częste, że kiedy do nich dochodziło, wszyscy znakomicie się bawili.

Barney zatrzymał się na chwilę, osłaniając oczy dłonią z powodu oślepiającego słońca. Dwóch czarnych próbowało podnieść wóz i uwolnić przygniecionego mężczyznę, który wrzeszczał wniebogłosy. Rudowłosy kopacz biegał dookoła nich i krzyczał:

– Zabierzcie ten cholerny wóz z mojej działki! Zabierzcie to świństwo z mojej działki!

Z akompaniamentem kolejnego wybuchu wesołości i śmiechu wóz potoczył się jeszcze niżej, ciągnąc za sobą muły. Z ust leżącego Murzyna trysnęła fontanna jaskrawo-czerwonej krwi.

Dotarcie do działki numer 172 zabrało Barneyowi około dwudziestu minut. Była położona tuż obok działki, której właścicielem była spółka British Diamond Mining Company. Jej głębokość sięgała dziesięciu stóp. Ale nikt na niej nie pracował: był tam tylko jeden czarny robotnik, który w brązowym kapeluszu na głowie i przepasce na biodrach siedział na skale i leniwie przesiewał stertę wysuszonej ziemi.

– Hej! – zawołał Barney. Murzyn podniósł głowę do góry.

– Gdzie jest twój szef? – zapytał Barney. Czarnuch wzruszył ramionami.

– Pan Havemann, twój szef. Gdzie jest? Czy niedługo wróci?

Murzyn potrząsnął głową i wrócił do przesiewania ziemi. Barney poczekał chwilę, po czym ruszył w dół i mocno trzepnął robotnika w ramię.

– Mówię do ciebie – warknął. – Szukam pana Have-manna i chcę wiedzieć, dokąd się udał.

Murzyn spojrzał na niego bezmyślnie.

– Mówisz po angielsku? – zapytał Barney. – Afrikaana? Co? Mówisz Bantu?

– Marnuje pan czas – usłyszał Barney czyjś głos dochodzący z góry.

Barney odwrócił się. Na szczycie krawędzi, która oddzielała działkę 172 od działki 173, stał siwowłosy, mocno opalony mężczyzna w pasiastej koszuli i zabrudzonych okularach słonecznych. Kiedy zaczął schodzić w dół, jego stopy ślizgały się na grząskiej, żółtawej ziemi. Wyciągnął rękę.

– Nazywam się Stewart – powiedział. – Czy pan również ma kłopoty z Havemannem?

– Barney – przedstawił się Barney. – Kłopoty? Co pan ma na myśli?

Stewart rozejrzał się dookoła.

– Kimkolwiek jest albo raczej był, trudno było go nazwać kopaczem z krwi i kości. W końcu wczoraj przyłapali go i dostał to, na co zasłużył.

– Przyłapali go? A co uczynił?

– Jestem zdziwiony, że pan nic o tym nie słyszał – powiedział Stewart, rzucając na niego szybkie spojrzenie. – Przekupił dwóch czy trzech czarnuchów pracujących dla British Diamond Mining Company. Kiedy tylko znajdowali jakiś dorodny kamień, w tajemnicy przekazywali go jemu, a on dawał im połowę ceny, którą uzyskał od nielegalnie działających handlarzy na obrzeżach miasta. Nie wiem jak pan, aleja to nazywam złodziejstwem.