– Kradł diamenty? – zapytał Barney.
Stewart wydobył z oka paproch i przyglądał mu się z zainteresowaniem.
– To całkiem naturalne. Kradzież jest łatwiejsza niż kopanie. Tym cholernym czarnuchom nie można zaufać. Połykają diamenty, a później je wynoszą. W ubiegłym roku w Klipdrift złapałem jednego ze swoich ludzi, który wsadził sobie diamenty wartości dwóch tysięcy funtów głęboko w dupę. Pozwoliłem mu oddać je w naturalny sposób. Jeden Holender, który wydobywał kamienie na brzegu Vaal, przyłapał swojego robotnika wsadzającego sobie diamenty w dupę. Wpadł w taką furię, że wsadził mu palce w odbyt i wyszarpnął z niego trzy stopy jelit. Sam widziałem. Wszędzie było pełno krwi i kamieni.
Barney zdjął kapelusz i otarł pot z czoła.
– Co się stało z Havemannem? – zapytał.
– Przybył Stafford Parker i załatwił sprawę po swojemu. Przepytał świadków i tak dalej. Trzech czarnuchów powiedziało, że Havemann przekupił ich, a więc Stafford Parker kazał go rozciągnąć.
– Żartuje pan.
– A dlaczego miałbym żartować? Ten facet jest złodziejem. Co mamy robić z takimi jak on? Podziękować i postawić kolację u Groota?
Riboyne Shel O'lem, pomyślał Barney z przerażeniem. Wiedział, co to znaczy. To była najgorsza kara, którą Stafford Parker i jego nieoficjalny magistrat stosowali wobec tych kopaczy, którzy kradli diamenty z innych działek i po kryjomu sprzedawali. Gorsza niż chłosta i wleczenie za koniem po kamienistym łożysku rzeki Vaal. Rozciągnięcie polegało na przywiązaniu nagiego albo prawie nagiego delikwenta do czterech palików wbitych w ziemię i pozostawieniu go na łasce słońca, wiatru i mrówek.
Rozciągnięcie prawie zawsze kończyło się śmiercią skazanego. I jeżeli Joel Havemann rzeczywiście był Joelem Blitzem, to mogło oznaczać, że jego brat już nie żyje.
Barney spróbował przełknąć ślinę, ale gardło miał suche i zaciśnięte, i nie udało mu się.
– Gdzie to zrobili? – zapytał Stewarta.
– Gdzie zrobili – co?
– Gdzie go rozciągnęli? Czy wiesz, gdzie to zrobili? Stewart spojrzał na niego z ciekawością.
– Chce pan tam pójść? Musiał nieźle zaleźć panu za skórę.
– No cóż, tak, kiedyś – kiedyś wszedł mi w drogę. Dawno temu.
Stewart wyciągnął rękę na południowy wschód.
– O ile wiem, zabrali go tam. Około jednej czwartej mili na południe od działki Haarhoffa. Zapytaj Haarhoffa, kiedy się z nim spotkasz, będzie wiedział. Ma działkę numer 190, na spółkę z facetem o nazwisku Marais.
– Dzięki – powiedział Barney niepewnym głosem. – Czy może mi pan powiedzieć, co się stanie z działką Havemanna?
– Sprzedadzą ją komuś innemu. Kupców nie brakuje.
– Rozumiem. Jeszcze raz dziękuję.
Wspiął się po pochyłości i poszedł w południowym kierunku w dokuczliwym upale. Był spragniony aż do bólu, język miał twardy i obolały. Zatrzymał się przy jednej z działek, żeby poprosić o wodę. Niemiecki poszukiwacz o twarzy koloru surowego wieprzowego mięsa sprzedał mu kubek brązowawej, ciepłej cieczy za jednego szylinga trzy pensy. Barney nie miał do niego żalu: w kopalniach w Kimberley wiadro wody kosztowało od pięciu szylingów sześciu pensów w górę. Swoimi opuchniętymi oczami Niemiec obserwował go, jak pił, i powiedział:
– Ja też marzę o szklance zimnego piwa.
Na krawędzi porośniętej dzikimi zaroślami, Marais, który przerwał na chwilę robotę, wyjaśniał Barneyowi, jak dotrzeć do miejsca, gdzie leżał rozciągnięty Havemann. Był ponurym Francuzem. Z gębą pełną kiełbasy powiedział Barneyowi, że kiedyś służył we francuskiej Legii Cudzoziemskiej.
– Było podobnie jak tutaj. Przez cały czas kopaliśmy. Barney dotarł do małej polanki, która przypominała fragment scenografii do opery, z której tak dumni są scenografowie.
Siegmund: Pić! Pić!
Sieglinde: Patrzcie tylko, jak za wodą tęsknią jego usta.
Polanka odgrodzona była od kopalni gąszczem kolczastych krzewów, a z jej drugiej strony rosły rozłożyste drzewa pomarańczowe. Stał na niej samotny Griqua w workowatej białej koszuli i bawełnianych spodniach domowej roboty. Pod pachą miał Biblię. Usłyszał Barneya, który potykając się o gałęzie, podchodził coraz bliżej, i podniósł głowę, ale prawie w tym samym momencie odwrócił się i pochylił ponownie nad nagim mężczyzną, który leżał rozciągnięty na ziemi. Wyglądało na to, że się nad nim modlił.
Mężczyzna leżał spokojnie, chociaż nie spał. Jego przeguby u rąk i kostki u nóg oplecione były powrozem i przytwierdzone do palików. Przypominał literę X. Klatkę piersiową i nogi miał już purpurowego koloru, a całe ciało pokryte było mikroskopijnymi rankami oraz opuchlizną – efekt pokąszenia przez mrówki. Miał gęstą brodę i długie czarne włosy, ale chociaż jego zniekształconą twarz pokrywał zarost, Barney od razu rozpoznał w nim swojego brata.
Podszedł bliżej, krocząc – bez nijakiego powodu – ostrożnie i powoli. Teraz dopiero zauważył tysiące pomarańczowych mrówek, które pokrywały ciało leżącego mężczyzny, jego opuchnięte uda, penis, który był obrzmiały i zakrwawiony od ukąszeń, brzuch, a nawet wargi. Ukląkł, pochylił się nad mężczyzną i wyszeptał:
– Joel?
Joel, którego twarz była dosłownie oblepiona przez mrówki, spojrzał na niego. Chciał coś powiedzieć, ale ledwo otworzył usta, wtargnęły w nie mrówki i musiał je wypluć. Barney odwrócił się do Griąua i zapytał:
– Jak długo tutaj leży?
– Jedną noc – odparł Griąua z akcentem afrykańskim. Podniósł do góry Biblię, którą do tej pory trzymał pod pachą. – Czytałem mu. Napisane jest, żeby przynosić ulgę cierpiącym.
– Umiesz czytać?
– Chodziłem do szkoły prowadzonej przez brytyjskich misjonarzy, tak jak Jan Bloem.
Barney sięgnął do kieszeni i wyjął z niej składany nóż. Bez słowa zaczął przecinać więzy krępujące Joela. Griąua stał bez ruchu i obserwował jego poczynania, nie zamierzając mu pomóc; ale kiedy powrozy zostały przecięte, położył Biblię na trawie i pomógł Barneyowi postawić Joela na nogi. Podczas gdy Griąua trzymał go mocno w pozycji pionowej, Barney strzepywał mrówki z ciała Joela i wybierał je z jego włosów.
– Dokąd możemy go zabrać? – zapytał Barney. – Nikt w Kimberley go nie przyjmie. Nawet moi przyjaciele.
– Taki był wyrok pana Stafforda Parkera – powiedział poważnie Griqua. – On nie pozwoli, żeby pan mu pomógł uciec.
– Nazwisko Stafford Parker wcale na mnie nie działa
– odpowiedział Barney. – Poza tym to mój brat.
– Wody – wyszeptał cicho Joel.
– Przyniosę ci – zapewnił go Barney. – Ale najpierw wydostaniemy się z tego miejsca. Czy masz jakiś transport?
– Barney zapytał Griqua.
– Ośli wózek. Jest przywiązany do drzewa pomarańczowego.
– Idziemy – powiedział Barney.
Wspólnymi siłami zanieśli Joela przez wysoką trawę pod drzewo pomarańczowe, obwieszone zielonymi, pokrytymi plamami owocami. Wózek był niewielki, a osioł spojrzał na nich z wyrzutem, kiedy się zbliżyli. Położyli Joela na deski i przykryli postrzępionym kocem.
– W porządku, jedziemy – powiedział Barney. Poganiając osła, pojechali w kierunku chat stojących w północnej części Kimberley. Nikt nie zwracał na nich uwagi, kiedy przejeżdżali główną ulicą, chociaż Joel głośno jęczał, żeby dać mu wody.
Obozowisko Griqua było oddalone o jakąś milę od Kimberley. Kilka zgrabnych namiotów – dar brytyjskiej armii – stało na zboczu pokrytego trawą wzgórza. Zbliżał się wieczór. Wózek mijał ogniska, na których gotowano kolację, i dotarł do najokazalszego namiotu, który kiedyś służył jako magazyn orkiestrze wojskowej, a teraz był podróżnym pałacem Jana Bloema.