– Proszę tutaj zaczekać – powiedział Griqua, ściągając wodze i zeskakując z wózka. – Muszę powiadomić wodza o wydarzeniu. On zadecyduje, czy będzie pan mógł tutaj pozostać czy też nie.
Barney zszedł z wózka, podczas gdy Griqua zniknął wewnątrz namiotu. Zdjął z Joela koc i złożył go, żeby służył jako poduszka. Następnie podszedł do kobiety w prostej, szarej holenderskiej sukience, która tuliła w ramionach niemowlę, i poprosił o wodę.
Kobieta krzyknęła coś do dziewczyny, która siedziała przy ognisku i mieszała w czarnym, żelaznym garnku. Dziewczyna pokiwała głową, wstała i podeszła do beczki stojącej przy namiocie. Zbliżyła się do Barneya, trzymając w ręce naczynie ociekające czystą wodą, i poszła za nim w kierunku wózka.
– Joel przyniosłem ci wody – powiedział Barney łagodnie. Podtrzymywał głowę brata, a dziewczyna przysunęła naczynie z wodą do jego spieczonych, obrzmiałych ust. Joel wypił tyle, ile mógł, po czym opadł z powrotem na koc.
Dziewczyna spojrzała na Barneya dużymi ciemnobrązowymi oczami. Niektóre kobiety rasy holendersko-hotentockiej były niesamowicie brzydkie; ale ta dziewczyna miała delikatne, kręcone włosy koloru sadzy i ładną, owalną twarz. Miała na sobie taką samą prostą sukienkę jak kobieta z dzieckiem, ale jej ciało było naturalnie piękne, atrakcyjne i czarujące.
– Czy to pański przyjaciel? – zapytała łamaną angielszczyzną.
– Nie, to mój brat. Broeder – wyjaśnił Barney. Dziewczyna powiedziała:
– Powinien… zejść. Spać.
– A jest tu jakieś miejsce, gdzie mógłby się położyć? Jakieś łóżko?
Dziewczyna wskazała na namiot.
– Tam… jest dobre.
W tym samym momencie pojawił się Jan Bloem, w czarnym szapoklaku, brązowym pasiastym garniturze, z monoklem i w wysokich butach dojazdy konnej. Był w towarzystwie znanego Barneyowi Griąua i dwóch innych Griąua.
– No, no, no – powiedział. – To znowu pan.
– Znalazłem brata – powiedział Barney z prostotą. Jan Bloem spojrzał na Joela.
– Tak. Pięt Steyn już mi o tym opowiedział.
– Czy możemy położyć go do łóżka? – zapytał Barney.
– Nie jest w najlepszej kondycji.
– Jest złodziejem – oznajmił Jan Bloem, próbując przytrzymać monokl przy lewym oku.
– To tylko Stafford Parker tak mówi – odparł Barney.
– Ale ja znam Joela lepiej niż Stafford Parker. Mój brat nigdy niczego nie ukradł.
– Rozciągnęli go, żeby umarł – oświadczył Jan Bloem, Jego monokl znowu opadł. – Musiał zrobić coś, czym zasłużył sobie na taką karę. Nie uważa pan?
– Nie wiem. Teraz chcę położyć go do łóżka.
Jan Bloem założył ręce do tyłu i zaczął chodzić dokoła Barneya, przyglądając się mu, jak gdyby był figurką ogrodową. Joel, który leżał na wózku, głośno zajęczał. Ale Bloem zignorował to i kontynuował spacer z wzrokiem utkwionym w Barneya. Dym od ognisk wisiał między namiotami.
– Jeżeli wpuszczę pańskiego brata – dam mu schronienie, to wobec brytyjskiego prawa kolonialnego będę wspólnikiem jego zbrodni. Mogą zechcieć i mnie rozciągnąć.
– To jest pański kraj. Nie ośmielą się. Jeżeli Brytyjczycy będą pana niepokoić, sprzymierzy się pan z Burami; a jeżeli pan to zrobi, Brytyjczycy stracą wszystkie kopalnie diamentów do Orange Free State. Nie, panie Bloem. Nie ma żadnego ryzyka.
Jan Bloem nagle zatrzymał się.
– Brytyjczycy są nieobliczalni – powiedział. – Nigdy nie wiesz, co zrobią za chwilę. Ich politycy są całkowicie zależni od sądów wygłaszanych przez czytelników gazet.
– Być może mój brat umiera, panie Bloem. Jeżeli nie da mu pan schronienia, muszę zabrać go w inne miejsce.
Z pobliskiego namiotu wypadł Donald, a za nim tęga kobieta w średnim wieku z rozpuszczonymi włosami.
– Panie Blitz! – zawołał. – Co się tutaj dzieje? Barney wyjaśnił mu, wpatrując się pewnym i cynicznym wzrokiem w Jana Bloema.
– Sytuacja jest taka, że Joel umiera, ale nasz przyjaciel Griqua bardziej martwi się o polityków, kolonialny rząd brytyjski i zawiłości prawa.
Donald pochylił się nad wózkiem i przyjrzał się uważnie Joelowi. Następnie wskazał na niego swoim długim palcem i zapytał:
– Czy to on? Czy to naprawdę pana brat? Barney pokiwał głową.
Donald odwrócił się do Jana Bloema, ciągle wskazując Joela palcem, i puścił wiązankę gardłowych słów w plemiennym narzeczu. Jan Bloem zaczerwienił się, tupnął nogą i nie pozostał mu dłużny. Ale Donald podniósł rękę do góry i wskazał palcem niebo, wyszczekując całą litanię słów, aż Jan Bloem pomachał ręką, żeby skończył.
– Poddaję się – powiedział Barney owi. – Tylko powiedz temu wściekłemu psu, żeby przestał kąsać mnie po nogach.
– Donaldzie! – zawołał Barney i Donald umilkł, chociaż ciągle był bardzo wzburzony.
– Ta dziewczyna zajmie się pańskim bratem – powiedział Jan Bloem. – Nazywa się Natalia Marneweck. To dobra dziewczyna.
– A co ze Staffordem Parkerem? – zapytał Barney. – I z brytyjskimi władzami?
– Pomyślę o nich, kiedy nadejdzie odpowiednia pora – odpowiedział Jan Bloem z niezadowoleniem. Po czym odwrócił się na pięcie i poszedł do namiotu w otoczeniu swojej świty. Szedł dumnym krokiem, co jakiś czas chrząkając, jak gdyby miał do wykonania nadzwyczaj ważne zadanie.
– Natalia? – powiedział Barney, odwracając się do dziewczyny. Dziewczyna uśmiechnęła się i zbliżyła, żeby pomóc Barneyowi i Donaldowi znieść z wózka Joela. Podszedł do nich jakiś mężczyzna i podtrzymał nogi Joela. Wnieśli go do namiotu i położyli na uplecionej z trawy macie, przykrywając kocem. Joel otworzył na moment oczy i boleśnie uśmiechnął się do Barneya.
Barney podniósł się. Oprócz maty w namiocie była jeszcze drewniana skrzynia okuta brązem, przykryta kawałkiem białego materiału obszytego koronką. Stał na niej prosty drewniany krzyż, a obok niego leżała szczotka i grzebień.
Dziewczyna o imieniu Natalia powiedziała:
– Pomogę… twojemu bratu. Proszę teraz iść. Proszę. To dobrze, że on śpi.
Barney postał jeszcze przez chwilę, patrząc na Joela. Po raz pierwszy odkąd znalazł brata, miał czas, żeby pomyśleć o Nowym Jorku, o Blitzach, Krawcach, i długich latach poszukiwań, kiedy przyjechał do Afryki Południowej. Dotknął wierzchem dłoni policzkowana których pojawiły się łzy. Poszedł w kierunku otworu wyjściowego, przystanął niezdecydowany przed zasłoną i odwrócił się. Natalia uśmiechnęła się do niego łagodnie i współczująco, więc odwzajemnił uśmiech.
– Wrócę za godzinę – powiedział, wycierając oczy rękawem.
Na zewnątrz wiał chłodny, wieczorny wietrzyk. Przy namiocie czekał Donald.
– Co powiedziałeś Janowi Bloemowi? – zapytał Bar-ney. – Dlaczego zmienił zdanie?
Donald wzruszył ramionami i odwrócił się w drugą stronę, patrząc na zacienioną dolinę. Promienie słoneczne błyszczały jeszcze w rozłożystych koronach dzikich drzew, zapach suchych traw unosił się w powietrzu.
– Och, nic takiego. Po prostu przypomniałem mu, że zarówno Żydzi, jak i ludzie z plemienia Griąua mają tego samego Pana. Przypomniałem mu jego chrześcijańską przysięgę. Powiedziałem mu również, że taki wielki wódz jak on nie powinien okazywać strachu przed Brytyjczykami, a zwłaszcza przed białobrodym Staffordem Parkerem.
– To wszystko? – zapytał Barney.
Donald w dalszym ciągu nie patrzył mu w twarz.
– Hmmm, być może wspomniałem, że wiem, iż kiedyś nie był wierny swojej żonie. I chyba powiedziałem mu, że jeżeli nie przyjmie pańskiego brata, to wkrótce jego żona się o tym dowie.