– Powiedz, że mi przebaczasz.
– Po prostu wyjdź.
Joel spojrzał na Barneya przez muszkę rewolweru. Jego oczy były nieprzeniknione jak dwa kamienie. Barney nie mógł uwierzyć, że ten dziki, ogarnięty szałem mężczyzna, jest jego bratem. Wydawało mu się, że znajduje się w pomieszczeniu pełnym krzywych zwierciadeł, że to nie jawa, ale koszmarny sen.
Nagle zauważył dwie wilgotne plamy na podłodze w miejscu, gdzie stał Joel. Brat zachwiał się, ale nie spojrzał w dół. Jego płócienne spodnie poplamione były moczem.
Bracia stali, patrząc na siebie w milczeniu. W końcu Joel zaczął powoli wycofywać się w kierunku drzwi, potykając się o siekierę. Wyszedł na werandę, macając po ciemku poręcz, po czym zniknął w mroku.
Barney nie poruszał się prawie przez minutę. Następnie ukląkł, wziął Mooi Klip na ręce i zaniósł jak świeżo poślubioną małżonkę do sypialni, kładąc ją ostrożnie na wzorzystej kołdrze.
– Zagrzeję ci wody na kąpiel – wyszeptał jej do ucha, czując, jak jej ciemne kędziory łaskoczą go w policzek. – Umyjesz się, odpoczniesz, a dopiero później posprzątamy.
– Barney – powiedziała, nie mogąc opanować płaczu.
– Nie płacz.
– Nic na to nie mogę poradzić. Nie potrafię powstrzymać łez. Nie możesz mnie teraz poślubić…
Barney pocałował ją w powiekę, strząsając łzę, która przylepiła się do rzęs jak kropla deszczu do liścia.
– Urodzisz moje dziecko. Jak mógłbym cię nie poślubić?
Dotknęła jego twarzy w ciemności.
– Nie wiem, jak to się stało. Przez większość dnia był zupełnie normalny. Poszedł na działkę i za jakiś czas wrócił. Rozmawialiśmy o ślubie. Nagle zaczął się ze mną przekomarzać i próbował objąć ramieniem.
Barney dotknął palcami jej ust, żeby zatrzymać potok słów, ale ona chciała mówić dalej i odsunęła jego dłoń.
– Powiedziałam nie. Powiedziałam, żeby przestał. Ale nie chciał się odczepić i chodził za mną po całym domu. W końcu dopadł mnie i próbował zedrzeć ze mnie sukienkę. Wołałam Janet, ale widocznie nie było jej w domu albo nie usłyszała mnie. A on stawał się coraz bardziej natarczywy. Nie chciał zostawić mnie w spokoju.
– Mooi Klip – powiedział Barney łagodnie.
– Och, Barney – załkała, mocno przytulając się do jego ciała. – Jak możesz mnie teraz poślubić?
Barney zamilkł na dłuższą chwilę. Gardło i serce miał ściśnięte od żalu i wściekłości.
– Nic się nie zmieniło. Możesz za mnie wyjść – wykrztusił w końcu. – Nigdy ci nie przebaczę, jeżeli tego nie zrobisz.
Odwróciła głowę, a on spojrzał na jej ciemny profil na białej poduszce. Widział jej oczy, jej kształtny nos. Żałował, że nie jest artystą albo dagerotypistą, ponieważ pragnął uwiecznić jej portret, kiedy tak leżała i zapamiętać ten obraz na zawsze. Mooi Klip, wtorek, 14 listopada 1871 roku, dzień nadziei, radości i nieopisanego bólu.
– Jutro rano przyjadą moi rodzice – powiedziała. – Wrócę z nimi do Klipdrift.
– Nie bądź niemądra. Jutro będziemy mężem i żoną.
– Nie możemy. Jak to sobie wyobrażasz? Musisz zostać z Joelem. Pół działki jest twoje. Nie możesz z niej zrezygnować tylko dla mnie.
– Mam jeszcze farmę. Mooi Klip potrząsnęła głową.
– Chcesz zbić majątek. Działka to jedyny sposób. Jeżeli przeze mnie z niej zrezygnujesz, nigdy mi tego nie wybaczysz.
Barney pocałował ją.
– Jesteś szalona – powiedział. – Jesteś absolutnie zwariowana. – Ale w tym samym momencie, jak duch w ciemnym korytarzu, ukazała mu się przed oczami ich diamentonośna parcela wielkości trzydziestu jeden stóp kwadratowych i zaczął zastanawiać się, co z nią począć.
Mooi Klip zamknęła oczy.
– Nie skaleczył cię, prawda? Nie skaleczył cię tam, w środku? Chyba dziecku nic nie będzie?
Potrząsnęła głową.
– Nie wszedł we mnie zbyt głęboko. Przez cały czas się broniłam. Teraz jestem zmęczona.
– Pójdę przygotować wodę. – Barney czuł, że musi zająć się jakąś nieskomplikowaną czynnością, czymś, co nie wymagało myślenia. Każda myśl, która mu się nasuwała, sprawiała okropny ból. Wstał i uśmiechnął się do Mooi Klip uśmiechem, który nic nie znaczył, nie był ani przepełniony miłością, ani krzepiący. To był uśmiech człowieka, który cierpi z powodu szoku po fatalnym wypadku.
Wykąpała się w cynkowej balii, którą ustawił na środku gościnnego pokoju, w samym środku pobojowiska, wśród resztek potraw, które miały być ich ślubnym śniadaniem. Zażyczyła sobie gorącej wody, tak gorącej, że Barney nie mógł zanurzyć w niej ręki. Natychmiast weszła do balii, jej twarz nie miała żadnego wyrazu, włosy podwiązała żółtą wstążką. Prawie się nie odzywała, poprosiła go jedynie, żeby przyniósł jej jeszcze jeden kawałek mydła.
Wcale na niego nie patrząc, uklękła i długo mydliła krocze monotonnymi, kolistymi ruchami dłoni. Kiedy na to patrzył, miał ochotę zawołać: Przestań już – przestań! Jesteś czysta! Ale ona nie zwracała na niego uwagi, aż w końcu przewiesił szorstki ręcznik przez poręcz krzesła i oddalił się, żeby przygotować sobie drinka.
Nieco później zrobił herbatę. Mooi Klip siedziała na łóżku owinięta kocem i ściskała filiżankę w dłoniach jak dziecko. Barney usiadł obok niej na łóżku, starając się uśmiechnąć, ale w końcu dał sobie spokój, bo zauważył, że nawet na niego nie spojrzała. Jego uśmiech był udany, ale nie przestawał się wykrzywiać, ponieważ nic innego nie przychodziło mu do głowy. A może powinien zmarszczyć się? Krzyknąć? Albo szarpnąć, żeby się opamiętała? Jutro miał być ich ślub, dzień, który uszczęśliwi ją na zawsze.
Wziął ją za rękęi chociaż nie cofnęła jej, czuł, jak gdyby trzymał na otwartej dłoni martwą rybę.
– Mooi Klip?
Nie odpowiedziała. Jej wzrok i myśli błądziły gdzieś daleko.
Około pierwszej nad ranem Barney podparł krzesłem nadwerężone drzwi, powoli rozebrał się i wślizgnął do łóżka. Mooi Klip jeszcze nie spała, siedziała na łóżku, patrząc przed siebie niewidzącymi oczami. Otoczył ją ramieniem, ale zesztywniała i nie uczyniła żadnego gestu, więc po kilku minutach, niezadowolony i zakłopotany, puścił ją.
– Jutro weźmiemy ślub – powiedział. – Planowaliśmy to od dawna i zrobimy to.
Mooi Klip opuściła głowę i spojrzała na swoje ręce leżące na wzorzystej pościeli, jakby zastanawiała się, do kogo one należą.
– Wyjdziesz za mnie, prawda? – zapytał Barney.
– Może kiedyś – odpowiedziała i pokiwała głową. – Może kiedyś.
Przebudzili się o świcie, ponieważ ktoś krzyczał i walił we frontowe drzwi. Barney odrzucił kołdrę, wyskoczył z łóżka i podbiegł do drzwi od sypialni, żeby zdjąć z haczyka szlafrok.
– Barney! – krzyczał głos. – Barney, szybko! Przebiegł przez zaśmiecony pokój i odsunął krzesło od frontowych drzwi. Na zewnątrz było jasno, ale chłodno. Nad ziemią unosiła się mgiełka, na gałęziach wisiały krople rosy, które świeciły jak diamenty. Na werandzie stał Edward Nork. Miał na sobie zabrudzone spodnie, na nogach onuce, a jego marynarka była tak wielka, że wydawało się, iż należy do najgrubszego faceta w Kolonii. Za nim stało dwóch czarnuchów, szczerzących zęby w szerokich uśmiechach; dźwigali na ramionach nieruchome ciało mężczyzny zawinięte w jakąś brudną od błota i zakrwawioną szmatę. Edward Nork powiedział:
– Zachowaj zimną krew, Barney. To Joel. Wydarzył się przykry wypadek.
– Joel? – zapytał Barney.
Nie mógł zrozumieć, co Edward do niego mówi. Spojrzał jeszcze raz na zakrwawione ciało i zauważył zwisającą rękę, która niechybnie należała do jego brata Joela. Koszula, chociaż podarta i uwalana w błocie, również była Joela. Barney przeszedł przez werandę jak we śnie, a jeden z czarnych powiedział: