Выбрать главу

Ojciec Mooi Klip wyciągnął rękę, w której trzymał koniec linki. Barney zawahał się przez chwilę, po czym wziął ją. Koń prychnął, zarżał i obrócił głowę.

Barney powiedział:

– Proszę, podziękuj ojcu Mooi Klip i powiedz mu, że jestem zachwycony podarunkiem i kiedy wrócę, to zaproszę go do siebie na drinka. Ale teraz niech postara się zrozumieć, że muszę wyruszyć w drogę.

– On to rozumie – odparł Jan Bloem. – Mówi, że ten koń należał do pewnego starego kopje walloper'a, do jednego z tych facetów, którzy jeżdżą po okolicy między Klipdrift i Dutoitspan, skupując diamenty od górników. W swoim czasie to był dobry koń.

Barney pokiwał głową i uśmiechnął się do ojca Mooi Klip. Ojciec Mooi Klip z poważną miną odwzajemnił ukłon. Następnie wyrzucił z siebie kilka niezrozumiałych afrykańskich słów, kończąc emfatycznym „huh!", jak gdyby chciał powiedzieć „tak jest!"

– Co on powiedział? – zapytał Barney Jana Bloema.

– Powiedział, że możesz sobie myśleć o tym koniu, co tylko ci się żywnie podoba, ale on zapłacił za niego 27 funtów i 10 szylingów.

Barney, zmęczony, uśmiechnął się ponownie.

– Powiedz mu, że jestem dozgonnie wdzięczny.

Nareszcie rodzice Mooi Klip zaczęli zbierać się do wyjazdu. Mooi Klip wrzuciła torbę na wóz, a sama usiadła między ojcem i matką. Siedziała sztywno i była biała jak marmur. Jej matka skinęła w kierunku Barneya ręką w znaczącym geście i Barney zrozumiał, że Mooi Klip musiała wszystko jej wyjaśnić.

– Pozwól jedno słowo – powiedział Jan Bloem, zanim wspiął się na swój własny wóz zaprzęgnięty w woły.

– Co tym razem? Nie licz kurcząt, dopóki jaja nie zostaną zniesione?

– Nie, tym razem to nie motto. – Czarną, wypielęgnowaną ręką złapał Barneya za ramię. – Chcę ci tylko powiedzieć, że jeśli naprawdę interesuje cię los Natalii, to wracaj tak szybko, jak to jest możliwe, i bierz z nią ślub. Ale jeżeli nie, to zostaw ją w spokoju. Jest ładna, z czasem znajdzie sobie kogoś innego. Najprawdopodobniej jednego z naszych i kimkolwiek by on był, będzie troszczyć się o twoje dziecko jak o swoje własne. Ale już więcej jej nie krzywdź.

Barney położył swoją dłoń na dłoni Jana Bloema.

– Dzięki za radę. Ale jedynie ja i Natalia możemy zadecydować o naszym życiu. Nie ty i nie jej rodzice. Nikt poza nami.

– Cóż, w takim razie życzę powodzenia. Jak ty to mówisz? Mazel tov!

– Powiesz mi mazel tov, kiedy ze zdrowym bratem wrócę z Durban – powiedział Barney. Koń o imieniu Al-sjeblieft zaparskał i szarpnął linką. Wyczuł, że Jan Bloem i rodzina Mooi Klip zamierzają odjechać, i był zdenerwowany, że go zostawiają.

Mooi Klip odwróciła się tylko raz, kiedy jej ojciec cmoknął na woły i skierował wóz na obrzeża kopalni w Kimber-ley. Barney zobaczył, jak jej usta wypowiadają bezgłośnie „do widzenia", ale nie był pewien, czy to nie złudzenie. Podszedł do niego Edward Nork i powiedział:

– Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Musi być dobrze. Czy chcesz, żebym zaopiekował się tym pokracznym koniem, kiedy wyjedziesz?

– Chyba tak – powiedział Barney, zerkając na postrzępioną uprząż i wygryzioną przez insekty sierść zwierzęcia. – Jeżeli da się na nim jeździć, to rób to do woli. Jeżeli się nie da, to najlepszą rzeczą będzie, jeśli go zjesz.

Edward spojrzał na konia taksującym wzrokiem, jak gdyby już wyobrażał sobie pieczony udziec leżący na półmisku w towarzystwie pieczonych ziemniaków i świeżego groszku. Koń parsknął nerwowo i dźwięcząc podkowami odskoczył do tyłu.

Nawet podróż Barneya do Afryki Południowej i próby odszukania Joela, przebywającego gdzieś w którejś z kopalni albo w osiedlu północnej Kolonii na Przylądku, nie były tak trudne i beznadziejne jak sześciotygodniowa wyprawa do Durban. Dzień po dniu jechał wytrwale po rozległych równinach Orange Free State, mając na wozie Joela przymocowanego pasami do w miarę wygodnego posłania zrobionego z koców i poduszek. Słońce oślepiało mu oczy, drobny pył i kurz wgryzały się w każdą porę odsłoniętej części ciała. Najgorsze było to, że Joel mógł umrzeć od infekcji lada dzień, ale kiedy tylko zaświtał kolejny ranek i Joel był ciągle żywy, mamrocząc coś bez sensu, szepcząc i płacząc z bólu, Barney wspinał się na kozioł, strzelał z bata na woły i ruszał na wschód, kierując wóz na błękitny, zamglony horyzont, który wcale się nie przybliżał.

Czasami Joel odzyskiwał świadomość i leżąc w poduchach, ze skrzywioną w grymasie bólu twarzą, opowiadał Barneyowi krótkimi, urywanymi zdaniami o wydarzeniach tamtej nocy. Przez większość czasu Barney był odwrócony do Joela plecami i rzadko patrzył na brata. W tym okresie życia czuł, jak ciąży mu fakt przynależności do rodziny Blitzów, i nie mógł tego znieść. Wiózł Joela do Durban, ponieważ musiał go tam zawieźć, ponieważ to była jedyna szansa, żeby przeżył, i ponieważ Joel był jego bratem. Oprócz tego nie było żadnych innych powodów.

Pewnego czwartkowego poranka po raz pierwszy ujrzeli odległe niebieskie pasmo gór Drakensberg, które musieli przekroczyć, żeby dotrzeć do Natalu, a później przez Colen-so i Pietermaritzburg do Durban. Joel leżąc na swoich poduszkach powiedział:

– Wiesz, chyba nie powinniśmy wracać z powrotem.

– Ponieważ przez ciebie straciliśmy naszą działkę? – zapytał Barney.

– Ponieważ nie mamy do czego wracać – odpowiedział Joel. – Kopanie diamentów to zabawa dla głupców. Co z tego za cholerny pożytek? Grzebiesz się w ziemi cały dzień, nadwerężasz plecy, i na co to wszystko?

– Mogliśmy być bogaci.

– Mogliśmy jedynie przedwcześnie się postarzeć. Barney wytarł kark chusteczką. Woły parły wytrwale naprzód, głowy miały opuszczone, a cienkie fałdy skóry łączącej masywne, zadnie nogi z podbrzuszem opadały i podnosiły się za każdym krokiem.

– Możesz zostać w Durban, jeżeli będziesz chciał – powiedział Barney. – Ale ja wracam do domu. Chociażby z tego powodu, że w Banku Londyńsko-Południowoafrykań-skim są ulokowane wszystkie nasze oszczędności.

Joel ruchem dłoni odpędził natrętną muchę, która usiadła mu na twarzy.

– Mówiąc szczerze, to jest z tym pewien mały problem. Barney opuścił wodze.

– Problem? O czym ty gadasz? Mamy w banku siedemnaście tysięcy funtów. Jaki problem?

Joel spojrzał na horyzont.

– Jesteśmy dłużni bankowi dwa tysiące.

Ściągając stopniowo wodze, Barney zatrzymał woły. Odwrócił się na swoim siedzeniu i zapytał:

– Co!?

Twarz Joela była blada z bólu. Ściągając usta, powiedział:

– To nie ma znaczenia. Na miłość boską, jedź dalej.

– Ja chcę wiedzieć, Joelu. Jaki problem? Na Boga, jak możemy być dłużni dwa tysiące funtów?

– Trochę grałem. U Doddsa.

– Uprawiałeś hazard? Ale chyba nie przegrałeś siedemnastu tysięcy funtów?

– Popędź woły, dobrze? – Joel pokiwał głową. – Im wcześniej dojedziemy do celu, tym lepiej.

Ale Barney siedział jak sparaliżowany, patrząc na Joela szeroko otwartymi oczami.

– Przegrałeś siedemnaście tysięcy funtów w barze u Doddsa? Wszystkie pieniądze? Nawet dwa tysiące więcej?

Joel podniósł do góry rękę w błagalnym geście.

– Barney, proszę, jedź nareszcie. Już dłużej tego nie zniosę.

– Dłużej tego nie zniesiesz?! – wrzasnął Barney. Zeskoczył z kozła i z purpurową twarzą zbliżył się do brata. – Jak możesz w ten sposób mówić? Wszystko, co zarobiłem! Wszystko, na co liczyłem! Wszystko sprzeniewierzyłeś! I całe to twoje gadanie o oszczędzaniu pieniędzy, o trzymaniu się jednej działki! Boże, ty jesteś idiotą! Boże, jesteś szalony jak matka!