Głowa Joela opadła na poduszkę. Był wyczerpany upałem i bliski agonii.
– W porządku, jestem szalony. Masz przy sobie pistolet, który odebrałeś od Harry'ego Munta. A więc zastrzel mnie. Zaoszczędzisz sobie drogi.
Przez ponad minutę Barney stał przy wozie i nie poruszał się. Popołudniowe słońce grzało niemiłosiernie, woły oganiały się ogonami od much, w trawie brzęczały owady, na równinie nie było nikogo i niczego i tak miało być aż do osady Paul Roux.
Mógł wyjąć pistolet i strzelić Joelowi w czoło i nikt nawet by się o tym nie dowiedział. Mógł pogrzebać ciało tutaj, wrócić do Kimberley i powiedzieć Edwardowi Norkowi oraz wszystkim mieszkańcom, że Joel umarł od ran. Joel przegrał wszystkie jego pieniądze, zgwałcił jego niedoszłą żonę, sprawił, że nie odbył się ślub, oszukał go z działką. Czy nie zasługiwał na śmierć?
Barney przypomniał sobie ojca, jak siedział przy bladym świetle przy oknie kamienicy na Clinton Street, jak przebierał palcami, przewracając kartki Biblii i czytał: „Co uczyniłeś? Głos krwi twego brata krzyczy do mnie spod ziemi. I jesteś teraz wyklęty z tej ziemi, która otworzyła swoje usta, żeby przyjąć krew twojego brata, którą przelałeś. Wygnańcem i tułaczem będziesz na tej ziemi, która cię wyklęła".
Barney odwrócił twarz do wiatru i przymrużył oczy, żeby uchronić je przed pyłem i spiekotą. Wspiął się z powrotem na kozioł, cmoknął na woły w taki sposób, jak nauczył go Donald, i kontynuowali drogę przez równinę Orange Free State.
Każdej nocy było tak samo: jedli posiłek składający się z suszonego mięsa i suszonych owoców, popijali ciepłą wodą, owijali się kocami. Każdej nocy Barney musiał opuszczać burtę wozu i pomóc Joelowi stoczyć się na ziemię, aby leżąc w pyle i kurzu, mógł się wypróżnić. Za każdym razem Joel wrzeszczał wniebogłosy przy tej czynności, ponieważ prąc nadwerężał strzaskaną miednicę, a potem jęczał, kiedy Barney podcierał mu tyłek. I znowu twardy posiłek, trochę proszku z korzenia ipecacuahany na lepsze trawienie i kilka godzin niespokojnego snu. Rano cały proces był powtarzany.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w strzaskanej nodze Joela nie zagnieździła się gangrena. Kość zaczęła się zrastać, ale krzywo, przez co noga nabrała dziwnego, wygiętego kształtu i Joel cierpiał niewymowne katusze, kiedy wóz zjeżdżał w dół po nierównym gruncie. Wrzeszczał wtedy do Barneya, żeby natychmiast go zastrzelił. Ale skóra była cała i zagoiła się większość ran na całym ciele. Kiedy zbliżali się do Golden Gate, szansę Joela na przeżycie znacznie wzrosły.
Golden Gate przywitała ich ciszą i ponurym wyglądem. Formacja dziwacznych, strzelistych, piaskowych skał wyrastała z buszu jak olbrzymiej wielkości totemy. Nad skałami wisiało ciemne i bezlitosne jak zwykle niebo, a wielkie orły, które potrafiły porwać jagnię, la.mmarga.yery, krążyły i krążyły z rozpostartymi skrzydłami jak żaglowce. Kiedy przedzierali się przez góry, mijali Mushroom Rock i Brandwag Rock, które oślepiały swoimi złotymi twarzami. Barney słyszał w oddali dudniące echo, które obudziły koła jego wozu zaprzęgniętego w woły. Przywołało to wspomnienia o voortrekkerach jeżdżących tą drogą czterdzieści lat temu. Te góry były świadkami także innych wydarzeń i pamiętały plemiona buszmeńskie z prehistorycznych czasów, które malowały na piaskowcach i w jaskiniach wizerunki ptaków, roślin oraz obrazy przedstawiające dawno zapomniane obrzędy rytualne. Pamiętały kanibali, którzy pewnego razu zaatakowali osady w dolinie rzeki Caledon, zarzynając
1 zjadając ponad 30 000 osób.
W ciszy zakłócanej jedynie rzadkimi podmuchami wiatru, Barney minął ciemny, odległy amfiteatr bazaltowych skał i przez Drakensberg wspiął się na Mont-aux-Sources, gdzie rozwidlały się rzeki. Tam też przekroczył granicę, która wiodła do Natalu. Będąc na Mont-aux-Sources, dzięki temu, że popołudniowe powietrze było wyjątkowo czyste, mógł zobaczyć za sobą Orange Free State i Basutoland oraz Utrecht w Transvaalu, pokryte mgiełką rozległe obszary pyłu, drzew i pasów roślinnych. Przed nim, na prawo, wznosiła się góra, którą nazwano Zamkiem Olbrzyma. Nawet w pogodne dni gromadziły się nad nią czarne chmury i nieustannie zapalały błyskawice. Czarne plemiona nazwały tę górę NTabayi Konjwa, górą, do której nie można było się zbliżyć, nie ponosząc straszliwych konsekwencji.
Joel przeżywał delirium. Pocił się, rzucał i krzyczał. Czasami w nocy wydawał z siebie ohydne, nieludzkie wrzaski; Barney zrywał się wtedy z posłania i czując lodowaty strach, łapał za rewolwer.
Ale w końcu udało im się przejechać przez góry i wjechać do Natalu, wpadając kołami w głębokie koleiny wyżłobione w skałach przez olbrzymie wozy Burów, którzy opuszczali ich nowo ustanowioną republikę burską w 1842 roku. Jan Bloem opowiedział Barneyowi o tamtych czasach i było łatwo mu zrozumieć, co zgorzkniali Burowie czuli do Brytyjczyków. Ich czteroletnia republika została siłą przejęta przez
Anglików, a Volksraad, parlament Burów, niesławnie głosował za aneksją. Prawie natychmiast farmerzy spakowali swoje manatki na wozy i ruszyli na zachód, przez Drakens-berg do Orange Free State i Transvaalu.
Pięć tygodni po tym jak opuścili Kimberley, Barney wprowadził wóz między zbudowane z żółtego drewna domy przy Boom Street, w Pietermaritzburgu, stolicy Natalu. To właśnie tutaj, na brzegach rzeki nazwanej przez Zulusów Mzunduzi, Burowie znaleźli idealne miejsce, które miało być ich ziemią obiecaną. Pietermaritzburg – nazwa wzięła się od dwóch voortrekkerów, Pietera Retiefa i Gerrita Maritza – został zbudowany w malowniczej, szerokiej dolinie, nad którą jak wspomnienia przesuwały się cienie popołudniowych chmur.
Barney i Joel przenocowali u starszego małżeństwa Holendrów, którzy na obrzeżach miasta prowadzili niewielką mleczarnię. Kiedy Joel rzucał się na posłaniu w sypialni na piętrze, Barney siedział przy kuchennym stole i zajadał ser, szynkę i popijał domowym piwem. Stary Holender obserwował go przez cienkie szkła okularów, trzymając na kolanach nie rozcięty egzemplarz czasopisma „Natal Witness". Zaczął mówić dopiero wtedy, kiedy Barney wszystko spałaszował i odepchnął od siebie drewnianą tackę, na której podano mu posiłek.
– Zdecydowałeś się na taką długą i trudną podróż? Barney pokiwał głową.
– Nie miałem wyboru. W Kimberley nie mamy chirurga, a ci lekarze, którzy u nas mieszkają, są diabła warci.
– Twój brat musiał bardzo cierpieć.
– Tak. Cierpiał. I jeszcze sporo wycierpi do końca naszej podróży.
– Czy to jest warte twojego wysiłku? – zapytał stary Holender.
Barney popatrzył mu prosto w oczy.
– Pański naród walczył i umierał, żeby zbudować to miasto i zdobyć wolność, a pan mnie pyta, czy to warte wysiłku?
Stary Holender wziął do ręki gazetę.
– Masz rację. Kiedy Volksraad zebrał się pod akacjowym drzewem, żeby przegłosować przejęcie Natalu przez Brytyjczyków i nie wysyłać wojska, ja również tam byłem. Stałem tak blisko Andriesa Pretoriousa, że mogłem wyciągnąć rękę i dotknąć go, tak jak ciebie w tej chwili.
– Tak – powiedział Barney zmęczonym głosem. – Myślę, że pójdę się przespać. Chcę jutro dotrzeć do Durban, jeżeli mi się uda.
– Najwyżej dojedziesz do Pinetown. Ale do Durban? To dobre dziewięćdziesiąt mil stąd.
– Mój brat umiera. Muszę dojechać do Durban.
Po kolacji Barney usiadł w starym bujanym fotelu, stojącym na płytkach podłogi w pokoju gościnnym i zapadł w drzemkę. Płytki ozdobione były niebieskimi kwiatami i dlatego pewnie śniły mu się lilie i watsonie. Następnie śnił, że jedzie przez bezkresną pustynię wozem zaprzężonym w parę straszliwie wyczerpanych wołów. Śniły mu się piaskowe skały, które stały jak milczący strażnicy na przejściu między Orange Free State a Basutoland, a stado dzikich czerwonych antylop i zebry Burchella płynęły w galopie przez zielone bezkresy.