Obudził go kaszel. Był jeszcze nie całkiem przebudzony, wydawało mu się, że to pawiany harcujące na gałęziach drzew. Ale ujrzał nad sobą zakłopotaną twarz starego Holendra.
– Twojemu bratu się pogorszyło – powiedział. – Czy chcesz, żebym wezwał księdza?
Barney został w Pietermaritzburgu przez dwa dni. Przez dwa dni i dwie noce Joel rzucał się na swoim posłaniu, trząsł się i majaczył. Był już grudzień i powietrze było nieznośnie wilgotne. Przez cały pierwszy dzień Barney siedział w domu i odpoczywał, ale następnego ranka poszedł na spacer nad rzekę Umzinduzi, aby pooddychać świeżym powietrzem.
Stary Holender wezwał miejscowego lekarza, Anglika z potężnymi bokobrodami, który podwinął rękawy i odsłonił przedramiona pokryte gęstymi włosami. Niewiele mógł pomóc, zaaplikował Joelowi proszek Dovera, żeby zbić temperaturę, i wyraził opinię, że należy niezwłocznie zamówić miejsce na cmentarzu przy Church Street.
Jednakże trzeciego dnia, kiedy Barney poszedł do góry, żeby zobaczyć brata, Joel leżał na posłaniu z otwartymi oczami i lekko zarumienionymi policzkami. Udało mu się nawet podnieść do góry rękę w kpiącym geście.
– Jak się czujesz? – zapytał Barney, przyciągając krzesło bliżej łóżka.
– Jeszcze nie umarłem, bez względu na to, co uważa lekarz.
– Słyszałeś, co mówił?
– Nic nie mogłem na to poradzić. Okno było otwarte, a facet miał głos jak dzwon.
– Jak myślisz, możemy już ruszać?
Joel niezdecydowanym gestem potarł dłonią lewe udo.
– Jak to jest daleko? Wydaje mi się, że ta noga zaczyna sztywnieć.
– Około osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu mil stąd. Jednakże drogi są już w lepszym stanie, przynajmniej tak mnie poinformowano.
Joel zamknął oczy.
– Podaj mi lekarstwo, ułóż mnie wygodnie na wozie i ruszajmy.
Ostatnie mile podróży były najbardziej wyczerpujące. Spocona twarz Barneya, osłonięta szerokim rondem kapelusza, była pokryta grubą warstwą kurzu, a Joel leżał na swoim brudnym posłaniu i nie poruszał się. Jego twarz była blada jak wosk. Nie byli w stanie dotrzeć do Durban przed zmierzchem, chociaż ich wóz był teraz lekki, ponieważ zjedli już wszystko, co mieli do zjedzenia. Co jakiś czas Barney musiał jednak zatrzymywać woły na środku zapylonej drogi, wycierać twarz Joela nawilżoną ściereczką i podawać mu lekarstwa przeciwbólowe. Noc spędzili na obrzeżach Pinetown pod płóciennymi pałatkami, słuchając hałaśliwej muzyki cykad.
Kiedy w końcu dotarli do Durban, była sobota, 23 grudnia. Przypominali dwóch wyczerpanych uczestników jakiejś nieudanej, pionierskiej wyprawy i przechodnie gapili się na nich z zainteresowaniem, kiedy powoli jechali w stronę centrum miasta.
Pomimo upału zewsząd zwisały bożonarodzeniowe dekoracje. Sklepy ozdobione były flagami, a żelazne barierki ciągnionych przez konie omnibusów owinięte były kolorowymi wstążkami. Leżące pod błękitnym niebem Durban wyglądało jak małe, dobrze prosperujące brytyjskie miasteczko, z szerokimi ulicami, eleganckimi powozami i solidnymi budynkami podobnymi do tych w Croydon.
Barney zapytał o drogę ogorzałego Anglika, właściciela sklepu z artykułami spożywczymi, stojącego w drzwiach w pasiastym fartuchu i palącego poranną fajkę. Mężczyzna wskazał cybuchem hotel Natalia, ale nigdy nie słyszał o kimś, kto nazywałby się sir Thomas Sutter, a nawet nie znał żadnego z jego krewnych.
– Nie mam zielonego pojęcia – powiedział, po czym dodał: – Ten facet na wozie wygląda nieszczególnie.
Barney bez słowa wdrapał się na kozioł i zaciął batem woły.
Jak na ironię, zamieszkał z Joelem w hotelu o nazwie Natalia. Na początku kierownik nie chciał przyjąć Joela, ale kiedy Barney zamówił apartament i zapłacił z góry angielskimi pięciofuntowymi banknotami, mężczyzna gwizdnął na czterech Murzynów w białych szortach i rozkazał im wnieść Joela na hotelowych noszach do pokoju na górze.
– Byle tylko nie umarł – powiedział kierownik, głośno wycierając nos grzbietem dłoni, i spojrzał na Barneya, który wpisywał nazwiska do hotelowej księgi gości. – To odstrasza i niepokoi klientów, wie pan, o co mi chodzi.
Barney rozejrzał się po hotelowym foyer wyłożonym zielonymi marmurami. Zasłony w oknach były zaciągnięte, gdzieniegdzie stały fotele obite skórą, a przy wejściu – obowiązkowy stojak do parasoli w kształcie słoniowej nogi. Po tygodniach przebytych w górach, czuł się taki wyczerpany, że żaden z tych pięknych wiktoriańskich przedmiotów nie wywierał na nim żadnego wrażenia. Smukła kobieta, która w letniej, długiej sukni sunęła po wyfroterowanej lustrzanej posadzce, wydawała mu się wyrwana z baletu zapamiętanego ze snów.
– Przy okazji, czy nie zna pan rodziny o nazwisku Sutter? – zapytał Barney.
Kierownik skończył wycierać nos i przygładził dłońmi swoje czarne, posmarowane brylantyną włosy.
– Sutter? A może Sutterowie?
– Nie wiem. A kim są Sutterowie?
– Sutterowie są właścicielami towarzystwa okrętowego pod tą samą nazwą, którego siedziba mieści się w Port Natal. I są ludźmi, o których pomyślałbyś w pierwszym rzędzie, gdybyś chciał wysłać cokolwiek do jakiegokolwiek portu wschodniego wybrzeża Afryki. Mogłaby to być paczka, papuga albo fortepian.
– Gdzie mieszkają? – zapytał Barney. Kierownik odwrócił księgę i zerknął na podpis Barneya.
– Na pewno pan trafi. To około mili stąd, na południe, w kierunku Umlazi. Duży, cytrynowego koloru dom, stojący na terenie prywatnego ogrodu z palmami. Ale nigdy się pan tam nie dostanie bez zaproszenia. A już na pewno nie, jeżeli będzie pan tak ubrany.
– Proszę wysłać bagażowego, żeby przyniósł kufer z mojego wozu – wydał polecenie Barney. – Wewnątrz są dwa garnitury i kilka koszul. Chcę, żeby zostały odświeżone i wyprasowane. A następnie proszę przysłać na górę do mojego pokoju befsztyk i butelkę wody mineralnej.
– Czy jeszcze czegoś pan sobie życzy, panie Blitz?
– Tak. Czy w Durban jest synagoga? Mężczyzna spojrzał na niego z rozbawieniem.
– Zapytam – odpowiedział i zamknął księgę gości z głośnym hukiem.
Barney wziął kąpiel w błyszczącej, emaliowanej wannie na lwich nogach i leżąc w gorącej wodzie, słuchał muzyki mosiężnych rur. Potem wytarł się do sucha ręcznikiem, wyszedł z łazienki i znalazł na łóżku w sypialni swój wyczyszczony ślubny garnitur i wyprasowaną koszulę. Pod wpływem gorącego żelazka i płynu odświeżającego rękawy były tak sztywne i sklejone, że musiał użyć siły królewskiego lodołamacza, przebijającego się przez lody Antarktyki, żeby wcisnąć koszulę na ramiona.
Pod srebrną pokrywą czekał na niego twardy befsztyk, butelka wody Ashbourne oraz lód. Usiadł na brzegu łóżka i łapczywie spałaszował mięso. Następnie dokładnie umył ręce w umywalce, zawiązał krawat i starannie uczesał wilgotne włosy.
Zanim wyszedł, poszedł jeszcze do drugiej sypialni, żeby spojrzeć na Joela. Joel spał, mamrocząc coś przez sen, jak gdyby śnił jakiś skomplikowany i subtelny sen, a nie koszmar pełen bólu, strachu i śmierci.
Poważny i elegancki w swoim szarym garniturze, Barney przeszedł przez foyer, stukając obcasami. Tubylec, który pracował w hotelu jako odźwierny, zatrzymał dla niego dwukołowy kabriolet zaprzężony w konia i powiedział coś o upalnej pogodzie. Na zewnątrz dwóch czarnuchów siedziało na ulicy i grało w karty. Barney dał odźwiernemu szylinga i wszedł do czarnego powozu z miną człowieka, który nic innego nie robił w życiu, jak tylko jeździł powozami. Czarnoskóry woźnica zaciął konia i ledwo zdążył wyjechać za róg ulicy, gdy Barney już poczuł, że się poci, wyschło mu w ustach, a w pośpiechu połknięty stek leżał mu na żołądku jak kawałek twardego drewna.