– Rozumiem – powiedziała Sara takim tonem, że Barney pojął, iż wcale nie chce się z tym zgodzić.
– Wrócę – powiedział Barney. – Obiecuję. Kiedy zarobię trochę pieniędzy, a klnę się na Boga, że zarobię, wtedy wrócę.
– Kiedy?
– Nie wiem. Zaczynam od zera.
Bardzo starała się opanować, ale nie potrafiła. Spojrzała na Barneya, łzy ciekły jej po policzkach, i zdołała jedynie wykrztusić:
– Niech to nie trwa zbyt długo. Mogą mnie ożenić z kimś innym. I jeżeli tak się stanie, jeżeli przyjedziesz zbyt późno, to nie zniosę tego.
Zaczęło padać. Ścieżki Khotso pokryły się plamkami wielkości jednopensowej monety – angielskiej jednopen-sówki z głową królowej na jednej stronie i z Brytanią na drugiej. Barney szybko pocałował Sarę w usta – były słone od łez i wilgotne od deszczu.
Jechali nie spiesząc się i dotarli do Kimberley w połowie maja. Na równinie kwitły kwiaty i powietrze było chłodniejsze i bardziej orzeźwiające. Przez cztery dni podróży nie odzywali się do siebie. Barney był zajęty myśleniem o Sarze, którą zostawił w Durban, i o Mooi Klip, która musiała urodzić już dziecko. Mam dziecko – myślał – i nawet nie wiem, czy to chłopiec, czy dziewczynka. Nawet nie wiem, czy żyje.
Nawet nie wiem, czy żyje Mooi Klip.
Byli zaskoczeni głębokością Wielkiej Dziury. Kiedy dojechali do wschodniego krańca kopalni, zobaczyli olbrzymie mrowisko z setkami kopaczy. Każdy z nich z olbrzymią i niegasnącą energią pogłębiał dziurę, kopał jamy, usypywał pagórki z ziemi, uderzał kilofem i windował urobek do góry. Stalowe linki, które łączyły dno kopalni z powierzchnią, zawieszone były na trzech wyciągarkach: najwyższa z nich obsługiwała środek działki, a dwie dolne wyciągały żółtą ziemię wydobywaną na krańcach. Tych metalowych linek było tam mnóstwo, świeciły w popołudniowym słońcu jak gigantyczna pajęczyna.
– Mogliśmy być częścią tego – powiedział Barney bardziej do siebie niż do Joela. – Mogliśmy być bogaci.
– Ale nie jesteśmy – burknął Joel. – A więc zmywajmy się stąd.
Barney strzelił z bata i woły pokonały ostatnie jardy, które dzieliły ich od domu. Edward Nork siedział w skarpetach na werandzie, próbując zeszyć podarte spodnie. Zapuścił długą rudawą brodę, która sprawiła, że wyglądem przypominał pustelnika. Na nosie miał okulary w drucianej oprawie.
– Święty Boże w niebiosach! – zawołał, odkładając szycie. – Wróciliście! I ty, Joelu, w dobrym zdrowiu! Przynajmniej mam nadzieję, że tak jest!
Joel zszedł z wozu i pokuśtykał w kierunku werandy.
– Nie jestem zdrowy, Edwardzie. Czuję się podle. Muszę podpierać się laską. Ale ciągle żyję, jeżeli to miałeś na myśli.
Barney odprowadził woły do zagrody i Edward poszedł za nim.
– Obawiam się, że nie utrzymałem domu w odpowiednim porządku. Nie jestem zbyt dokładny, jeżeli chodzi o sprzątanie – wyjaśnił.
– Najważniejsze, że mieszkałeś w nim i miałeś oko na dobytek – powiedział Barney.
Z pomocą Edwarda, Barney zdjął z wołów uprząż i podprowadził je do koryta, żeby napiły się wody.
– Czy masz trochę paszy? – zapytał.
– Myślę, że trochę zostało.
– Dobrze, zwierzaki zasługują na nagrodę. Edward zdjął okulary i złożył je. Wyglądał na zakłopotanego.
– Miałem wiadomość od Mooi Klip – powiedział.
– Właśnie chciałem o to zapytać. Czy dobrze się czuje?
– O, tak. U niej wszystko w porządku. To straszne, co stało się pomiędzy tobą a Joelem.
– A dziecko?
– O, nie było żadnych kłopotów. Urodziła chłopca. Powiedziała, że nazwie go Pieter.
– Pieter – powtórzył Barney. – Jak Pieter Retief?
– Nie sądzę. Bardziej jak Pieter Steyn. To ten Griqua, który modlił się za Joela, kiedy go rozciągnęli?
Barney skinął głową.
– W dalszym ciągu przebywa w Klipdrift?
– O ile mi wiadomo, tak
– A więc muszę jechać, żeby się z nią zobaczyć. I poznać Pietera.
– Przyjmij moje gratulacje – uśmiechnął się Edward Nork. – Jesteś ojcem.
Do zagrody zbliżył się Joel.
– Widziałeś już, jak jest w środku? Tam jest chlew. A właściwie gorzej niż w chlewie. Gdzie, u diabła, będziemy spać?
– Właśnie – wtrącił zmieszany Edward Nork. – Musiałem pozbyć się niektórych mebli.
– Czy chcesz powiedzieć, że sprzedałeś nasze łóżka, żeby mieć na wódkę? – warknął Joel.
– Można i tak to ująć – powiedział Edward tonem, jak gdyby poczuł się trochę dotknięty. – Myślałem, że nie wrócicie. Właściwie, to nikt w to nie wierzył.
– Czy wiesz, co się stało z działką numer 172? – zapytał Barney.
– Słyszałem, że kupił ją pewien Australijczyk. Facet nazywa się Mclntyre. Trzyma się z dala od towarzystwa i nigdy nie stawia nikomu drinków, a więc nie wiem, jak mu się powodzi. W każdym razie nie jest milionerem, jeżeli to dla ciebie jakaś pociecha.
– Bardzo wątpliwa – powiedział Barney.
W tym momencie usłyszeli hałas dochodzący z małego pomieszczenia, zbudowanego w narożniku zagrody.
– To Alsjeblieft – powiedział Edward. – Przypuszczam, że jest głodny.
– W dalszym ciągu trzymasz tu tego pokracznego konia? – zdziwił się Barney.
Edward wzruszył ramionami.
– Właściwie, to nabrałem do niego sympatii. Jest jedynym koniem, który pozwala mi na sobie jeździć. Jest taki pojętny, że zawozi mnie do domu, kiedy się upiję. Myślę, że położyłby mnie do łóżka, gdybym wpuścił go do domu.
– I gdyby były w nim jakieś łóżka – wtrącił Joel ostro.
– Wszystko załatwię – powiedział Edward. – Nie martw się, mój drogi przyjacielu. Wszystko załatwię.
Resztę dnia spędzili na porządkach, zamiatając dom i doprowadzając do użytkowania palenisko. Następnie Barney ugotował kawałki wołowiny z fasolą i usiedli na podłodze w dużym pokoju, jedząc posiłek składanymi podróżnymi łyżkami. Przez chwilę rozmawiali o diamentach. Edward powiedział, że ceny na światowym rynku załamały się i wielu górników z Kimberley zaczęło sprzedawać działki i wyjeżdżać z okolicy. Kopacze zawsze szukali szybkiego i łatwego zarobku, a zaczęto powtarzać jakieś plotki, że w Transvaalu znaleziono złoto.
Następnego ranka niebo zaciągnięte było ciężkimi, ciemnymi chmurami i zaczął padać długo nie ustający deszcz, nazywany przez Burów motreen - mżawka. Barney obudził się dosyć wcześnie, zwinął koce, które wcześniej położył na podłodze sypialni, którą kiedyś dzielił z Mooi Klip. Rozpalił ogień i przyrządził sobie śniadanie, które składało się z plasterków smażonej wołowiny oraz jajek, i podgrzał kawę, którą pili ubiegłej nocy z Joelem i Edwardem. Joel jeszcze spał, a Edward Nork chrapał w pokoju gościnnym w alkoholowym śnie. Barney otworzył frontowe drzwi i poszedł do zagrody, żeby osiodłać Alsjebliefta.
Stary koń zadrżał i prychnął, kiedy Barney wyprowadził go na deszcz, ale stał cierpliwie podczas zakładania uprzęży i siodła i kiedy Barney gramolił mu się na grzbiet.
Nie tak jeździło się w Khotso, gdzie czarny służący zawsze czekał z przenośnymi schodkami, a stajenny przytrzymywał strzemiono. Ale Barney nauczył się sporo od Sary Sutter i umiał wyprowadzić Alsjebliefta z zagrody, dojechać do obrzeży śpiącego miasta i skierować konia w pół-nocno-zachodnim kierunku, do Klipdrift. Od czasu do czasu Barney musiał mrużyć powieki, żeby strząsnąć kropelki deszczu, ale ponury, dobrze znany krajobraz sprawił, że czuł się wspaniale, bo w domu.