Dziwna rzecz wydarzyła się, kiedy Barney dotarł do kopalni De Beers, gdzie wydobywał Cecil Rhodes. Barney chciał objechać teren kopalni, ale koń pokłusował na północ- ną stronę. Barney ściągnął wodze, próbując skierować zwierzę w przeciwnym kierunku, ale bez powodzenia. Wydawało się, że koń dokładnie wiedział, dokąd chce dotrzeć. Wkrótce znaleźli się przed wyblakłym od słońca namiotem, na którego górnej części były kałuże wody, i koń stanął jak wryty. Stał cierpliwie w deszczu, jak gdyby czekał na Barneya, żeby zsiadł z siodła na ziemię. Zdumiony Barney zeskoczył z jego grzbietu.
Płótno zakrywające wejście do namiotu zostało odsłonięte, woda spłynęła w błocko i w otworze wejściowym stanął niewysoki górnik z brodą, w koszuli w kratę, w kapeluszu z szerokim rondem i bez spodni. Parskając i prychając wyszedł na zewnątrz, mrużąc oczy, żeby przyzwyczaić je do światła.
– Przepraszam – powiedział Barney. – Nie miałem zamiaru pana budzić.
Kopacz spojrzał na Barneya, a później na konia.
– Niech mnie piekło pochłonie, jeżeli to niejest Alsjeblieft – powiedział z silnym irlandzkim akcentem.
– Tak, to Alsjeblieft – przytaknął Barney.
– Jaka szkoda. Sprzedaję moje diamenty Danowi Isa-acsowi, odkąd umarł stary Vandenberg. Ale jak się masz, Alsjeblieft? – zapytał, brodząc w błocie i drapiąc konia po nosie. – Mam gdzieś cukier w kostkach, zaraz mu przyniosę.
– Czy Dan Isaacs płaci panu dobrą cenę?
Górnik spojrzał na Barneya, po czym wzruszył ramionami.
– Dosyć dobrą. Może nie tak dobrą jak stary Vanden-berg, ale mówią, że ceny lecą w dół. Zresztą mówią o tym od momentu, kiedy zacząłem chować cielsko i duszę w tym namiocie.
– Dam panu więcej, niż kiedykolwiek zaoferuje Dan Isaacs – powiedział Barney.
Kopacz zmarszczył brwi i zawahał się.
– Czy przejąłeś interes od starego Vandenberga?
– Być może. W końcu przyjechałem na Alsjebliefcie, prawda?
– No tak, pewnie. Ale czy możesz płacić żywą gotówką?
– Proszę mi pokazać, co pan ma.
Kopacz przez chwilę pomyślał i pokiwał głową na znak, że się zgadza.
– W porządku. Ale najpierw założę portki. Nie lubię robić interesów w gaciach…
Barney stał w siekącym deszczu, a górnik w namiocie zakładał spodnie. Po chwili pojawił się znowu, trzymając w ręce skórzany woreczek, który otworzył, i wysypał na dłoń zawartość. Było tam dziesięć albo jedenaście diamentów i żaden z nich nie miał więcej niż dwa i pół karata.
– Ile dasz mi za te? – zapytał.
Barney wsunął dłoń do kieszeni płaszcza i wyciągnął szkło powiększające. Oglądał uważnie kamienie, jeden po drugim, po czym powiedział:
– Sto pięćdziesiąt. Biorąc pod uwagę światowy krach na rynku.
– W porządku – zgodził się górnik. – Dajesz więcej. Isaacs zapłaciłby ze dwadzieścia mniej. Czy zapłacisz mi żywym pieniądzem?
– Jutro. Obiecuję. Nie spodziewałem się, że przyjadę tutaj, żeby cokolwiek kupować.
– Przyjechałeś na Alsjebliefcie i nie zamierzałeś niczego kupować? Dlaczego? Ten koń sam by tutaj przyszedł i dokonał transakcji.
Barney poklepał Alsjebliefta po mokrym boku.
– Właśnie zaczynam zdawać sobie z tego sprawę.
Barney skierował się do Klipdrift. Deszcz zaczął ustawać, a niebo pokryło się białymi, okazałymi chmurami. Dotarł do brzegów rzeki Vaal, a nad Kaap Plato zaczęło zachodzić słońce. Wieczorne powietrze wypełniło się brzęczącymi owadami. Zatrzymał się przy pierwszym z brzegu domu górniczym – długim budynku w angielskim stylu. Dach pokryty był słomą, a ściany gliną; i zapytał siedzącą na schodach kobietę, czy nie wie, gdzie mógłby znaleźć Griąua.
Milcząco wskazała na północną część osiedla. Barney uniósł kapelusz i pojechał we wskazanym kierunku. Blado-niebieskie niebo odbijało się w kałużach stojących na ciemnej błotnistej drodze, przez co wyglądała jak upstrzona kawałkami rozbitego lustra. Gdzieś ktoś grał na harmonijce Różę Irlandii.
Domy Griąua, podobnie jak pozostałe, były wąskie i pokryte strzechami. Wyglądały jednak jakby trwałej. Prawie wszystkie były ogrodzone i większość miała ogródki warzywne ze starannie przygotowanymi grządkami. W jednym z ogródków stał nawet strach na wróble – smutna, dziwaczna figura wypchana słomą.
Barney zobaczył Mooi Klip, zanim ona go ujrzała. Szła bosymi nogami po błotnistej drodze, trzymając dziecko w przewieszonym przez ramię nosidełku z indyjskiej bawełny. Szła w kierunku rzeki Vaal, pawdopodobnie po to, żeby się umyć albo przynieść wody. W ręce trzymała duży gliniany dzban. Barney zsiadł z konia i podążał za nią, prowadząc Alsjebliefta na wodzach.
Nagle zabłysnęło słońce i oświetliło stojące dookoła domy. Barney zbliżył się do dziewczyny i najdelikatniej jak potrafił zawołał:
– Mooi Klip!
Mooi Klip zawahała się i odwróciła głowę, a kiedy ujrzała Barneya, stanęła w błocie ulicy, przycisnęła rękę do policzka i patrzyła na niego, jak gdyby nie był realną postacią, ale sennym widziadłem. Na niski murek z gliny, który znajdował się obok Mooi Klip, wskoczył kot – przybłęda i obserwował ich z zaciekawieniem.
– Barney – powiedziała. – Nie wierzyłam, że kiedykolwiek znów cię zobaczę.
– Nazwałaś go Pięter – powiedział Barney, starając się, żeby głos mu nie zadrżał. – Czy mogę go zobaczyć?
Mooi Klip rozwiązała nosidełko z indyjskiej bawełny i ostrożnie wyjęła z niego Pietera. Miał dopiero trzy tygodnie, był rudy, kruchy i maleńki, a jego paluszki zaciskały się w piąstki, jak gdyby chciał złapać coś, czego nie mógł dosięgnąć. Barney wyciągnął ręce, a Mooi Klip pozwoliła mu wziąć dziecko po raz pierwszy w ramiona.
– Jest taki mały – powiedział Barney bez tchu.
Mooi Klip skinęła głową i wzruszyła ramionami. Barney trzymał Pietera na rękach, głaskał go po delikatnych, ciemnych włoskach i ledwo mógł powstrzymać się od płaczu. To był jego syn, jego maleńkie dziecko, urodzone przez kobietę, którą kochał najbardziej na świecie.
– Joel czuje się już lepiej – powiedział Barney, przełykając ślinę, która ledwo przedostała się przez zaciśnięte gardło. – Sporo wycierpiał w drodze do Durban. Ale przeżył i zoperowali go. Może chodzić, ale musi podpierać się laską.
Mooi Klip nic nie odpowiedziała, ale odwróciła głowę. Barney powiedział:
– To nie była moja wina, Natalio.
– Nie. To nie była twoja wina. Ale tak naprawdę, to wcale nie chciałeś się ze mną ożenić, prawda?
– Nie rozumiem, o co ci chodzi.
– Barney, kochałeś mnie, ale nigdy nie byłam dla ciebie odpowiednią kobietą. Dziewczyna z plemienia Griqua. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, prawie nie umiałam mówić po angielsku. Jak mógłbyś przedstawić mnie, czarną dzikuskę, swoim przyjaciołom z towarzystwa albo Agnes Knight?
– Agnes Knight? Była dla mnie niczym. Spójrz na dziecko, które urodziłaś. Pieter Blitz. Moje pierwsze dziecko.
– Pieter Marneweck.
– Proszę?
– On nazywa się Pieter Marneweck. Nie Blitz. Nigdy nie byliśmy małżeństwem.
– Ależ Natalio, on jest moim synem. Ponadto teraz możemy wziąć ślub. Już nic nie stoi na przeszkodzie.
Mooi Klip ostrożnie odebrała Pietera od Barneya. Ostatni promień słońca dotknął jej kręconych włosów i zapalił iskierki w oczach.
– Przykro mi, Barney. To już nie ma sensu. Był czas, kiedy myślałam, że wszystko się ułoży. Nauczyłeś mnie nie tylko angielskiego. Nauczyłeś mnie, że każdy na tym świecie ma swoje miejsce i moje miejsce nie jest przy tobie.