Znalazł Edwarda w najciemniejszym kącie baru u Doddsa. Siedział z głową wspartą na ramionach, a przed nim stała pokaźna liczba zapaćkanych kieliszków. Irlandczyk w zielonym meloniku i zielonej jedwabnej marynarce siedział przy pianinie i grał piosenkę Paddy O'Leary, strasznie przy tym fałszując. Trzej inni złapali się za ramiona i usiłowali tańczyć giga na pokrytej drewnianymi klepkami podłodze. W powietrzu unosił się zapach tytoniu Empire – właśnie wczoraj przyszła nowa dostawa z Kapsztadu. Górnicy palili wszystko, co się dało, a kiedy drogi były nieprzejezdne i brakowało tytoniu, palili skręty z suchych liści dzikiego bzu.
Barney usiadł naprzeciwko Edwarda, złapał go za włosy i potrząsnął kilka razy, żeby go obudzić.
– Co się dzieje? – zaprotestował Edward.
– To ja, Barney. Zostawiłeś mi kartkę.
Edward podniósł głowę i spojrzał na Barneya przekrwionymi oczami.
– Kartkę?
– Tak, w kuchni na stole. Napisałeś, że jesteś pijany, ale mogę cię tu znaleźć.
– Naprawdę? No cóż, widać, że jestem głupszy, niż myślałem.
Barney kiwnął na barmana, w niebieskim fartuchu w paski. Jego głowa przypominała kształtem wieprzowy udziec. Spojrzał na Edwarda i skrzywił się.
– Jeżeli chce pan mu kupić jeszcze jednego, to będzie pan musiał wynieść go stąd na własnych plecach – ostrzegł Barneya.
– Przynieś mi tylko dzbanek wody – poprosił Barney.
– Pięć szylingów – powiedział barman.
– Przynieś mi tylko wody, zgoda? Barman oddalił się, a Edward machnął ręką.
– Nigdy nie mogłem strawić tego faceta – powiedział. – Za ostry.
– Zostawiłeś mi kartkę – powtórzył Barney.
– Zostawiłem – zgodził się Edward. – I nie bez powodu. Sława, majątek, powodzenie, bogactwo stoją przed tobą otworem. Dzięki mnie.
– Aha, jakim sposobem?
Edward sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, potem do bocznej, aż w końcu znalazł to, czego szukał. Wyciągnął plik pomiętych tytułów własności. Podniósł do góry rękę i obdarzył Barneya pijackim uśmiechem.
– Co to jest? – zapytał Barney ostro.
– To są, mój drogi, tytuły własności działek numer 203,202 i 233 oraz połowy działek 201 i 232.
– Ukradłeś je?
– Mój drogi, stary przyjacielu, oczywiście, że ich nie okradłem. Kupiłem je. Powiem więcej, kupiłem je w twoim imieniu. Masz – powiedział i podsunął je Barneyowi pod nos. – Są twoje. Weź je. Powodzenia.
Bardzo wolno i ostrożnie Barney podniósł dokumenty, które Edward położył przed nim na stole. Obejrzał je i odłożył.
– Są autentyczne – powiedział. – Cztery autentyczne tytuły własności.
– Pewnie, że są autentyczne.
– Ale czym za nie zapłaciłeś? Na pewno są warte co najmniej czterdzieści tysięcy funtów!
– Dałem im kwit dłużny. Wypisałem go oczywiście na ciebie.
– Co? Kwit dłużny na czterdzieści tysięcy funtów? Skąd, do jasnej cholery, mam wziąć czterdzieści tysięcy funtów?
Edward gwałtownie pomachał ręką.
– Poczekaj, kolego, nie tak szybko. Działki są wprawdzie warte czterdzieści tysięcy funtów, ale tylko dla nas. Ci faceci, do których należały, dokopali się do niebieskiej warstwy. Pakują się i jadą do domów, bo są przekonani, że to już dno. Sprzedali je po bardzo niskiej cenie.
Barney wlepił w niego wzrok. W banku miał jedynie 3211 funtów – skromne oszczędności, które systematycznie odkładał przez cztery lata „galopowania po pagórkach".
– Ile? – zapytał szeptem.
Barman przyniósł dzbanek z wodą i postawił go na stole. Bezceremonialnie wyciągnął rękę. Barney dał mu cztery szylingi. Barman splunął na nie i odszedł.
Trzęsącymi się dłońmi Edward nalał sobie pełną szklankę.
– Trzy tysiące sto funtów – powiedział z triumfem. Barney jeszcze raz przyjrzał się dokumentom. Cztery tytuły własności na działki w samym środku Wielkiej Dziury. Czyżby miał halucynacje, czyżby wracały przywidzenia?
– Edwardzie – powiedział. – Jesteś genialny. Kiedyś postawię ci pomnik z marmuru, taki sam jaki mają rzymscy cezarowie. Wybuduję go w samym środku Kimberley. Edwardzie, jesteś genialny!
– Tak, wiem o tym – powiedział Edward skromnie.
– Muszę znaleźć Joela – powiedział Barney. Nie mógł usiedzieć na miejscu. – Boże jedyny, to po prostu cud!
– Mógłbyś mi chociaż postawić drinka – zauważył Edward.
– Postawię ci sto drinków. Ale najpierw muszę iść do banku, żeby pobrać pieniądze, aby zapłacić za działki. Muszę się upewnić, że naprawdę są moje.
– Jeden mały kieliszek whisky – poprosił Edward. Barney zawołał barmana.
– Przynieś temu dżentelmenowi jeszcze jeden kieliszek – powiedział. – I okaż mu szacunek, na jaki zasługuje.
W pierwszej chwili Joel nie wiedział, co ma zrobić. Dobrze mu się pracowało w sortowni Harolda Feinberga, tym bardziej że Harold właśnie przyjął do pracy młodą, ładną Francuzeczkę. Opuścić solidny, murowany budynek przy głównej ulicy po to tylko, żeby wrócić do ciężkiej pracy, błota i much? To była trudna decyzja. Spierał się z Barneyem przez kilka godzin, zanim się poddał.
– Uważam, że to strata czasu – powiedział z rozdrażnieniem, kiedy w końcu zgodził się pomóc Barneyowi w kopaniu. – Jeżeli Johnson oraz Kelly sprzedali je, to jak to możliwe, żeby były coś warte? Johnson to największy skąpiec w mieście, jeżeli nie w całej Afryce.
– Zgadzam się z tobą. Ale Johnson sprzedał, ponieważ myśli, że nic już nie znajdzie.
– Ale przecież inni znajdują. Johnson na pewno o tym wie.
– Trzeba cierpliwości, tak mówi Edward, ponieważ niebieska warstwa wietrzeje pod wpływem działania czynników atmosferycznych i robi się żółta. Ale tacy jak Johnson bardzo się spieszą, eksploatują żółtą glebę i szybko wyjeżdżają.
Joel głośno pociągnął nosem i stuknął laską o podłogę.
– Mimo wszystko uważam, że Johnson wie, co robi. Mam tylko cichą nadzieję, że nie przeżyjesz zbyt mocno utraty wszystkich twoich pieniędzy, tak ciężko zarobionych.
– Jeżeli nie zaryzykujemy, nigdy niczego nie osiągniemy.
– Ryzyko? – roześmiał się Joel. – Sam Mojżesz mniej ryzykował, kiedy wyprowadzał dzieci Izraela z Egiptu.
– Mojżeszowi pomagał Bóg. Może nam również pomoże.
– Uwierzę w to, kiedy Boska ręka ukaże się zza chmur i wykopie mi kilka diamentów. Nalej mi drinka, dobrze? Na skrzyni stoi butelka porto.
Rozległo się głośne pukanie do drzwi. Barney odwrócił się i zawołał:
– Proszę!
Wszedł Cecil Rhodes. Wyglądał na zadowolonego z siebie. Miał na sobie marszczoną, bawełnianą kurtkę oraz bryczesy całe zapaćkane błotem.
– Co tam, Blitz? – powiedział, kładąc kapelusz na stole. – Słyszałem, że wracasz do kopania! Koniec z „galopowaniem przez pagórki"?
– Na to wygląda – odparł Barney.
– Mówią, że byłeś w tym dobry, uprzejmy, towarzyski i że nigdy nie traciłeś czasu na zdobywanie tytułów własności.
– To dzięki mojemu koniowi. Ta zmyślna bestia nawet nie zbliży się do działki, która nie przynosi zysków, nawet gdyby wypełniona była po brzegi owsem i marchwią.
– A co tam słychać w De Beers? – zapytał Joel ironicznie. – Słyszałem, że ty i twoi ludzie macie połowę tamtejszych działek na własność.
Rhodes przysunął sobie krzesło i usiadł.
– Teraz, kiedy zmieniły się przepisy dotyczące własności, sprawy mają się znacznie lepiej. Te mikroskopijne działki nie przynosiły spodziewanego zysku! Połączyliśmy jakieś piętnaście czy szesnaście działek, na których możemy kopać na tej samej głębokości.
– Słyszałem, że teraz jesteś naprawdę bogaty – powiedział Joel.