– Mniejsza o pieniądze, przyjacielu. Jesteśmy tutaj po to, żeby przysporzyć chwały Imperium i pokazać, na co nas stać. Efektywność, profity i dobre intencje, oto co się liczy.
Barney przyniósł kieliszki i powiedział do Rhodesa:
– Kiedyś mówiłeś, że być może uda nam się co nieco zarobić. Zobaczymy, jak to będzie.
– Twoje zdrowie – powiedział Rhodes, podnosząc do góry kieliszek. – Wiosną muszę wrócić do Oxfordu. Robię doktorat z prawa. Ale znalazłem zastępcę w osobie wspaniałego faceta o nazwisku Charles Rudd.
– To świetnie – powiedział Joel, wypijając kieliszek dwoma łykami. – To musi być cudowne uczucie być bogatym, a do tego otoczonym przez tylu wspaniałych ludzi.
Rhodes spojrzał na niego z zainteresowaniem.
– Tak – odpowiedział po chwili. – To prawda. Następnego dnia rano Barney i Joel poszli obejrzeć działki. Chodzili po nierównych, piaszczystych drogach Wielkiej Dziury i oglądali swoją posiadłość. Edward miał rację, cztery działki były już dosyć głęboko rozkopane; poprzedni właściciele dokopali się do niebieskiej ziemi, która pomimo usilnych starań Edwarda, żeby ochrzcić ją Norkitą, znana była powszechnie pod nazwą Kimberlite. Joel kuśtykał przez działki ze smętną miną.
– Wydaje mi się, że tutaj nic nie ma.
– Johnson też tak myślał. Ale jeżeli wierzyć Edwardowi, to dopiero początek.
– Edward to pijak. Naprawdę nie wiem, czym ci tak imponuje. Pijany krawiec w sklepie nie zrobiłby na tobie takiego wrażenia, prawda?
Barney oparł ręce na biodrach i rozejrzał się dookoła. Tuż obok, na sąsiedniej działce należącej do Compagnie Francaise des Diamants du Cap, czarny robotnik wrzucał łopatą ziemię do wiader, zamocowanych na stalowych linach. Od czasu kiedy Barney przestał tu pracować, zwiększyła się liczba lin i wszędzie wisiały wiadra, które powoli windowane były do góry. Tylko kilka lin było napędzanych ręcznie; większość górników posługiwała się dużymi kołowrotami wprawianymi w ruch za pomocą koni zaprzęgowych. Były to tak zwane kołowroty konne. Zwiększały moce wydobywcze kopalni, a poza tym ułatwiały robotę.
– Czy ty naprawdę wierzysz, że staniemy się bogaci? – zapytał Joel niepewnym głosem.
– A dlaczegóż by nie? Rhodesowi udało się. I wcale nie jest sprytniejszy od nas.
– Może nie jest sprytniejszy, ale jest Anglikiem i chodził do właściwej szkoły – odpowiedział Joel.
Barney podniósł porzuconą łopatę.
– Kiedy nam się uda, to nikt nie będzie nas pytał, do jakiej chodziliśmy szkoły. Nikogo nie będzie obchodzić, czy jesteś Żydem, czy nie. Tutaj tak naprawdę liczy się tylko jedno – diamenty.
Wbił koniec łopaty w twardą, niebieską ziemię. Następnie wziął trochę okruchów do ręki. wybrał kamyki i żwir… i znalazł trzy małe diamenty.
– Widzisz? – powiedział, wyciągając dłoń z diamentami. – Jeden z nich to prawie karat. A dwa pozostałe też są dobrej jakości.
– No to na co czekasz? – zapytał Joel z uśmiechem na twarzy. – Idź po czarnych i zaczynamy.
– Jesteś pewien? – zapytał Barney. Joel skrzywił się.
– Wiem, że nie jestem ci do niczego potrzebny. Sprawiałem ci tylko kłopoty i tak już pewnie będzie do końca. Ale jesteśmy przecież braćmi i myślę, że to wystarczający powód, żeby pracować razem.
– Chyba masz rację – odparł Barney, po czym wolnym krokiem począł się oddalać.
Joel oparł się na łopacie i patrzył za nim.
Ogarnęła ich gorączka diamentowa. Za każdym razem, kiedy wbijali łopatę w niebieską ziemię, wydobywali coraz więcej kamieni, zyski rosły, a pod koniec 1876 roku zarabiali ponad 2000 funtów tygodniowo. W 1877 roku Barney skończył 29 lat – doszedł wtedy do wniosku, że stać go na wydanie 75 000 funtów; więc aby uczcić swoje urodziny, zatrudnił architekta z Durban i polecił mu zaprojektowanie dworku nie opodal Kimberley, na małym pagórku wśród drzew. Chciał, żeby w środku była sala bilardowa, taka jak w klubie Kimberley, chociaż nie miał zielonego pojęcia o samej grze. Chciał mieć również boisko do gry w polo. Chciał też mieć długą drogę dojazdową z zakrętami, żeby wszyscy, którzy będą go odwiedzać, mieli dość czasu na podziwianie posiadłości, domu i wspaniałych ogrodów.
W weekendy zakładał dobrze skrojony surdut z ciemnoniebieskimi jedwabnymi naszyciami na klapach, który zamówił w Kapsztadzie. Zamówił też dziesięć eleganckich dwurzędowych kamizelek i tuzin białych kołnierzyków, krawatów w kropki oraz tweedowe spodnie. Joel kupił sobie mały lakierowany powóz oraz parę rozbrykanych siwych koni i w soboty paradował po głównej ulicy Kimberley w swoim eleganckim białym garniturze, kłaniając się każdej napotkanej kobiecie.
Zaczęto budować dom, a kiedy położono już fundamenty, Barney rozbił butelkę szampana o brązowe cegły z Kapsztadu i nazwał go Vogel Vlei. Joel, stojący obok z rudowłosą Szkotką o imieniu Mary, pomachał mu wesoło laską.
Lecz nawet pieniądze nie zdołały uchronić Barneya przed tragedią. Dwa dni później, ni stąd ni zowąd, Alsjeblieft zaczął się trząść i dygotać. Piana pojawiła mu się na pysku, więc trzeba było zawołać doktora Schoemana.
– Jest już stary – powiedział doktor Schoeman, kiedy wyszedł ze stajni, opuszczając rękawy od koszuli. – Najlepiej będzie go zastrzelić.
– Ale przecież to on tego wszystkiego dokonał. Zawdzięczam mu swój majątek! – wykrzyknął Barney.
– Tym bardziej powinieneś to zrobić – odparł doktor Schoeman. Miał niebieskie wyłupiaste oczy, które przypominały szklane kulki.
– Poczekajmy jeszcze – powiedział Barney. Doktor Schoeman wzruszył ramionami.
– Skazujesz go na cierpienie. Wysiadła mu wątroba. Jeszcze tego samego dnia, późnym wieczorem, kiedy Joel zabawiał w pokoju Mary, Barney wyszedł z domu z naładowanym pistoletem i skierował kroki do stajni. Powietrze pełne było głosów owadów, które brzęczały w zaroślach. Wysoko na niebie świecił księżyc w pełni, był jasny, zimny i czarował swoim blaskiem. Barney zawahał się przez chwilę, po czym wszedł do stajni.
Alsjeblieft leżał na boku na słomie z szeroko otwartymi ślepiami i ciężko oddychał. Wokół pyska zgromadziła się obfita piana. Kiedy usłyszał Barneya, podniósł łeb. Barney chwycił go za grzywę.
– Jak się czujesz? – zapytał troskliwie. – Bardzo źle, co? – Przypomniał sobie, że tak samo mówiła do niego mama w zimowe dni w Nowym Jorku, kiedy był chory i musiał siedzieć w domu.
Alsjeblieft zarżał; w gardle miał pełno flegmy. Barney poklepał go po grzbiecie, myśląc o tych wszystkich eskapadach, które wspólnie odbyli, o wszystkich razem spędzonych dniach. Wspominał czasy, kiedy Pięter wspinał się na siodło i udawał, że jest żołnierzem z gwardii przybocznej Jej Królewskiej Mości.
– Mam nadzieję, że mi wybaczysz – powiedział Barney. Uniósł lufę rewolweru, dokładnie wymierzył broń między uszy konia.
Alsjeblieft czuł, że coś jest nie w porządku, bo poruszył się na słomie i próbował wstać.
– Wybacz mi, Alsjeblieft – powtórzył Barney i nacisnął spust.
Rozległ się ogłuszający huk, koń upadł na słomę z westchnieniem do złudzenia przypominającym jęk człowieka. Barney łudził się, że było to westchnienie ulgi. Wstał, ściskając w dłoniach ciężki pistolet, i wlepił wzrok w konia. Serce pękało mu z bólu. Potem wyszedł ze stajni, ciężko oddychając jak człowiek, który przebiegł kilka kilometrów w sztywnych, wysokich butach. W rozpiętej koszuli wybiegł z domu Joel.
– Co się dzieje? Co to za strzelanina? Barney wskazał głową stajnię.
– Alsjeblieft – powiedział. – Doktor Schoeman orzekł, że tak będzie lepiej.
– Rozumiem i jest mi przykro. Wiem, ile ten koń dla ciebie znaczył.