Выбрать главу

– Dla ciebie też, Joelu. Bez tego starego konia nie kupilibyśmy tych czterech działek.

Joel poklepał Barneya po plecach.

– Robisz się sentymentalny, stary, a to poważny błąd. Zarobiłeś pieniądze na te działki, bo harowałeś jak wół, to wszystko. Gdybyś nie był taki sentymentalny, to już dawno znalazłbyś sobie porządną żonę.

– Taką jak Mary? – zapytał Barney uszczypliwie.

– Mary jest w porządku. To niezła dziewczyna. I możesz mi wierzyć, że naprawdę jest ruda.

Barney odsunął się ze złością.

– Nie mam ochoty na głupie żarty, Joelu. Nie zapominam wyświadczonych mi przysług i to bez względu na to, kto mi je wyświadczył, obojętne czy to był człowiek, czy też koń.

– Czy chcesz przez to powiedzieć, że ja zapominam? Że dozgonnie powinienem ci być wdzięczny za to, że wlokłeś mnie ze sobą jak bydlę przez całe Orange Free State do jakiegoś głupkowatego brytyjskiego chirurga, który tak mnie zoperował, że kuśtykam jak kaleka? Boże, jaki ty jesteś żałosny!

Barney odwrócił się gwałtownie i chwycił Joela za koszulę.

– Słuchaj, ty… – wysapał. – Jeszcze jedno słowo i przetrącę ci drugą nogę.

Joel odepchnął go od siebie.

– Pewnego dnia przestaniesz mi grozić, Barney. Twój błąd polega na tym, że nie masz zbyt dużo oleju w głowie i bardzo szybko zaczynasz wygrażać pięściami. Te twoje wyszukane ciuchy… ta twoja pretensjonalność… i ten dworek, który chcesz nazwać Vogel Vlei. A dlaczego nie nazwiesz go Knishes?

Barney zaczął masować dłonią kark, żeby rozluźnić napięte mięśnie.

– Po prostu zamknij się, Joelu, dobrze?

– No dalej, groziłeś, że przetrącisz mi nogę. To ja mam się zamknąć? Mam ci dać odejść i tak po prostu wybaczyć? I mam nie mówić, jakim stałeś się cholernym hipokrytą? A może to nieprawda? Jesteś fałszywy, masz przecież czarną kobietę i syna mieszańca, których trzymasz daleko od siebie w Klipdrift; i jeszcze zadzierasz nosa, wałęsasz się po Kimberley i opowiadasz tym wszystkim kretynom, jacy leniwi są czarni robotnicy, albo narzekasz na prymitywizm Bantu. Powinieneś zrozumieć, Barney, ci faceci nie darzą cię szacunkiem i traktują na równi z czarnuchami. Więc nie próbuj im dorównać, bo nigdy ci się to nie uda.

Barney słuchał w milczeniu, a potem ruszył w kierunku domu, zatrzymał się przy stopniach werandy i odwrócił głowę.

– Nic nie rozumiesz, Joelu. Absolutnie nic. Obchodzi mnie tylko jedno, pieniądze. Widzisz tę kopalnię? Tylko na niej mi zależy. Kiedy będę miał pieniądze, to będę mógł robić, co tylko zechcę, i nikogo to nie będzie obchodzić.

– Teraz też tak może być.

– Teraz jeszcze nie. Ale nadejdą takie czasy.

– Kiedy? Przecież już jesteś bogaty.

– Kiedy wszystkie działki Wielkiej Dziury będą należeć do mnie. Wtedy.

– Rozumiem. – Joel uśmiechnął się z pobłażaniem. Wtedy dopiero obwieścisz światu, że jesteś Żydem i że do końca życia będziesz chodzić do synagogi odmawiać swoje modlitwy. Dopiero wtedy, co?

– Zejdź mi z oczu!

– A to dlaczego? Bo mnie uderzysz? A właśnie, zapomniałem, masz przy sobie pistolet. Może mnie zastrzelisz?

– Powinienem był to zrobić dużo wcześniej. Jesteś nieuleczalnie chory, bardziej niż był Alsjebiieft.

– Nie wysilaj się, Barney – powiedział Joel, podskakując na zdrowej nodze. – Przestań udawać obrażonego młodszego brata. Chodzi ci o tę Murzynkę, tak? Na Main Street jest przynajmniej ze dwadzieścia Murzynek, które w niczym jej nie ustępują, i możesz je mieć za dwa funty. Uratowałem cię wtedy. Uratowałem od ciebie samego. No cóż, gdybyś był teraz żonaty…

Barney uniósł do góry pistolet i wystrzelił. Oczywiście specjalnie chybił o dobrych parę centymetrów, ale głośny huk sprawił, że Joel oniemiał. Z szeroko otwartymi oczami i skrzyżowanymi dłońmi na piersiach przypominał przerażone zwierzę. Stał tak nieruchomo, otwierając i zamykając usta, i obserwował Barneya, który odwrócił się i zaczął wchodzić po schodach na werandę. Echo wystrzału rozniosło się po okolicy i brzmiało jak krzyk nienawiści, który nigdy nie zamilknie.

Później, tego samego wieczoru, Barney wziął mały wóz zaprzężony w parę wołów i pojechał zobaczyć Vogel Vlei. Było już po dziesiątej, ale na niebie nigdzie nie było widać księżyca. Mimo to, fundamenty dworku wyraźnie rysowały się w ciemnościach. Barney stał z rękami w kieszeniach i rozwianymi na wietrze włosami. Oczami wyobraźni widział uroczystości i przyjęcia, i obiady, które tu będzie wydawał; potem partyjka bilardu z ważnymi osobami z branży diamentowej; a czasami urządzi wieczorek taneczny i wszyscy będą mogli podziwiać wspaniałe wnętrza. Słyszał nawet muzykę rozbrzmiewającą wśród drzew.

Pomyślał o Mooi Klip i poczuł łzy spływające po policzkach.

Zimą 1878 roku Vogel Vlei był prawie gotowy. Budynek został zbudowany w kształcie litery E i przypominał wiejski dworek w stylu angielskim. Stajnie mogły pomieścić osiem koni, a z tyłu mieściły się zagrody dla bydła. Dziedziniec był wysypany żwirem, a na środku stała fontanna, którą architekt kupił w Rawennie, we Włoszech, i którą w szesnastu częściach wieziono przez Great Karoo na wozach zaprzężonych w woły. Nieważne, że w majątku Barneya nie było wystarczająco dużo wody, aby fontanna mogła działać. Miał fontannę i to było najważniejsze.

Mooi Klip pozwoliła kiedyś, żeby Barney zabrał Pietera do Kimberley i pokazał mu nowy dom. Sama jednak nie chciała jechać, chociaż Barney usilnie ją do tego namawiał. Pewien młody farmer Griąua starał się wtedy ojej względy: był wysokim, wyglądającym bardzo po holendersku młodzieńcem o nazwisku Coen Boonzaier. On i Mooi Klip mieli w tym czasie odwiedzić kilku przyjaciół mieszkających nad rzeką Vaal.

Barney wziął Pietera za rękę i poprowadził go przez dębowe drzwi do podpartego filarami holu z błyszczącymi, parkietowymi posadzkami oraz wspaniałymi, szerokimi, krętymi schodami. Pięter miał teraz sześć lat i był dobrze ułożonym, rozumnym chłopcem. Mama ubrała go w kre-mowobeżowe ubranko i brązowy beret. Był wysoki jak na swój wiek, miał duże stopy i poważniał, kiedy coś mówił – rozśmieszało to obcych, ale Barneya zawsze wzruszało.

Pięter coraz bardziej upodabniał się do matki. Barney sadzał go czasami na kolanach i obserwował, nie mogąc oderwać wzroku. Przypominał sobie wtedy szeroko otwarte, brązowe oczy Mooi Klip, jej czarne kręcone włosy, jej usta, które rozchylały się, aby go pocałować i powiedzieć, że wyjdzie za niego za mąż i że będzie kochać go do końca życia.

– Podoba ci się dom? – zapytał Barney syna.

– Ładny – odparł Pięter.

– Ładny? Jest wspaniały! To najpiękniejszy dom w Kimberley! Prawdopodobnie nie ma takiego w całej okolicy!

Pięter rozglądał się po pustych pokojach, w których nie było jeszcze dywanów. Były zimne i rozbrzmiewały echem kroków. Barney nie wybrał jeszcze odpowiednich zasłon, mebli i dodatków. Jeszcze nie miał pojęcia, jak to wszystko urządzić. Jego architekt dał mu kilka nazwisk dekoratorów z Kapsztadu – między innymi człowieka, który meblował dom sir Henry'ego Sarkly, oraz kilku specjalistów, którzy zmienili spokojne gregoriańskie wnętrze starego domu Quinna w przeładowaną ozdobami plątaninę charakterystyczną dla stylu wiktoriańskiego. Ale Barney wahał się. Ciągle jeszcze wracał wspomnieniami do Khotso i chciał, żeby w Vogel Vlei panował ten sam nastrój. Chciał, żeby jego dom był wytworny, piękny, a jednocześnie przytulny.

– Czy mogę już wrócić do domu? – zapytał Pięter z wyraźnym afrykańskim akcentem.

– To jest twój dom – powiedział Barney, obejmując go ramieniem. – No, powiedzmy, że to jeszcze jeden twój dom.

– Nie czuję się tutaj tak jak w domu.