– Jeszcze nie, ale to tylko kwestia czasu, obiecuję ci to. I obiecuję ci coś jeszcze: zawsze będziesz tu mile widziany. Jesteś moim synem, moim jedynym chłopcem, moim pierwszym chłopcem i chcę, żebyś o tym pamiętał, bo to jest ważne. Jeżeli chcesz wszystkim powiedzieć, że Barney Blitz jest twoim ojcem, to nie mam nic przeciwko temu. Będę z tego dumny. Będę z tego naprawdę bardzo dumny.
– Mama nie wyjdzie za ciebie za mąż – powiedział Pięter matowym głosem.
Barney spojrzał na Pietera. Był tak podobny do swojej matki, że nagle doznał bardzo dziwnego uczucia, jakby śnił.
– Mówi, że nie wyjdzie. Z powodu wujka Joela.
– Wujka Joela? – zawołał Barney, a jego głos rozszedł się po całym pokoju. Widział odbicie Pietera oraz swoje w oszklonych drzwiach naprzeciwko – dwie blade sylwetki w ogromnym, zalanym słońcem pokoju.
– No, myślę, że częściowo z powodu wujka Joela. Ona go nie lubi.
– Skąd wiesz? Przecież nigdy ci tego nie mówiła. Pieter zaczerwienił się.
– Tak, ale ja czuję, że go nie lubi.
– Rozumiem.
W milczeniu oglądali pierwsze piętro. Salę balową. Bibliotekę. Jadalnię. Kuchnię z zimnymi, czarnymi piecami i nagimi ścianami. Wszędzie unosił się zapach świeżego drewna i tynku.
Na górze, kiedy patrzyli przez okno na rozłożyste drzewa, które otaczały Vogel Vlei od południa, Pięter odwrócił się do Barneya i znienacka powiedział:
– Kocham cię.
Barney spojrzał na niego uważnie.
– Kochasz mnie? Naprawdę?
Zauważył, że oczy syna są pełne łez, a usta złożone do płaczu.
– Mama mówi, że jesteś dobry. Wiem, że to prawda. Ale ona płacze. Dlaczego nie możesz zostać z mamą, dlaczego ciągle odchodzisz?
Barney uklęknął i chwycił Pietera mocno za ramiona. Zanurzył palce w kędziorkach na głowie chłopca i łagodnie przemówił:
– Czasami nie mamy wpływu na to, co się dzieje. Kiedyś chciałem zamieszkać z twoją mamą, ale nie udało się. Tb nie była moja wina. Nie była to też wina twojej matki. Ale tak się stało i wygląda na to, że nie możemy do siebie wrócić.
– Mogę ją poprosić – powiedział Pieter.
– Poprosić o co?
– Mogę ją poprosić, żeby pozwoliła, abyś do nas wrócił i z nami zamieszkał.
Barney wstał, ręce oparł na biodrach i rozejrzał się po pustym pokoju gościnnym.
– Możesz ją poprosić, żeby zamieszkała tutaj. Pieter odwrócił głowę.
– Nie chcesz jej poprosić? – zapytał Barney. – Nie chciałbyś tutaj zamieszkać?
– Tutaj nie jest nasz dom – odparł Pięter. – Dla mamy to nie będzie dom. Dom jest tam, gdzie teraz mieszkasz.
– Ten mały jednopiętrowy domek? Ależ to tylko… to przecież tylko mały domek.
– Ten tutaj, to nie jest dom – upierał się Pieter.
– Ależ oczywiście, że to jest dom. To największy dom w całym Kimberley. Posłuchaj, Pieter, przecież nawet nie zdążyłem się tutaj wprowadzić. Ale kiedy już tu będę mieszkał, zobaczysz, jaki będzie przytulny. Obiecuję ci to.
W tym momencie usłyszeli wołanie Harolda Feinberga:
– Halo, halo! Jest tam kto w domu?
– Słyszysz? – Barney zwrócił się do Pietera. – Mówiłem ci, że to jest dom.
Harold wszedł do pokoju gościnnego, skrzypiąc czarnymi butami i zdjął tropikalny hełm. Oddychał chrapliwie, tak jakby całą drogę pokonał pieszo.
– Dom? – zdziwił się Harold. – To miejsce nigdy nikomu nie będzie domem, a już na pewno nie tobie.
– Chcesz się założyć?
– Pewnie. Założę się o największy diament, jaki dzisiaj znajdę, że w pierwszy dzień nowego roku nie będziesz już tutaj mieszkał.
– Żydowskiego czy gregoriańskiego nowego roku?
– Oczywiście, że żydowskiego – Harold Feinberg udał obrażonego. – To, że wyrzekłeś się swojej religii, nie znaczy, że ja to również zrobiłem. Nie wiem, czym matka go karmi, może drożdżami bo rośnie w oczach.
– Pewnie, że rośnie. Ma już sześć lat.
– Twój syn i spadkobierca, co? – uśmiechnął się Harold.
– Tak jest.
– Więc dlaczego nie ożenisz się z jego matką?
– Ożeniłbym się, gdyby tylko mnie chciała – Bamey westchnął.
– Bzdura – odparował Harold. Zaczął chodzić tam i z powrotem, stawiając wielkie kroki. Na koniec zatrzymał się, spojrzał na Barneya przymrużonymi oczami, bo raziło go słońce, i powiedział: – Nigdy się z nią nie ożenisz.
– A ty skąd wiesz? – zapytał Barney, starając się, żeby jego głos zabrzmiał ironicznie.
– Skąd to wiem? Handluję diamentami, a poza tym znam się na ludziach. Rusz głową, Barney, sam wszystkiego doświadczyłeś, kiedy włóczyłeś się z Alsjeblieftem po pagórkach. Widziałeś chciwość, rozpacz, bezradność i niczym nieuzasadniony, śmieszny optymizm. Sam to wszystko przecież widziałeś.
– Tak było.
– A może jest tak, że widziałeś to wszystko u innych ludzi, tylko nie u siebie? Kiedy na ciebie spoglądam, wiesz, co widzę?
– Nie wiem – odparł szorstko Barney. – No co?
– Widzę faceta ogarniętego ambicją, ot, co widzę. Widzę ambicję i widzę coś jeszcze.
– Co?
– Widzę, jak się spalasz. Wykończysz się i nie dożyjesz czterdziestu pięciu lat. Umrzesz młodo, Barney. Bo, wierz mi, masz już dom, o jakim inni ludzie mogą jedynie pomarzyć. Zarabiasz więcej pieniędzy tygodniowo niż większość Anglików rocznie. Wiesz, ile płaci się teraz lokajowi, dobrze wyszkolonemu lokajowi w angielskim domu? Siedemdziesiąt pięć funtów rocznie. Rocznie! A ty zarabiasz dwa tysiące tygodniowo.
– Tobie też nieźle idzie, Haroldzie.
– Myślisz, że robię to dla pieniędzy? Robię to, ponieważ daje mi to satysfakcję. Robię to, bo jest mi z tym dobrze. Ale coś ci powiem, Barney, nie będziesz tutaj mieszkał wiecznie, w każdym razie na pewno nie będziesz tutaj szczęśliwy, a ten biedny chłopiec nigdy nie będzie twoim synem i spadkobiercą.
– Nie masz prawa tak do mnie mówić! – Barney podniósł głos.
Harold uniósł oczy do góry, udając niewiniątko.
– Mówię, bo to prawda.
– Prawda? Tak? Coś ci powiem. Ten chłopiec jest moim synem i spadkobiercą, a kiedy umrę, wszystko, co posiadam, będzie należało do niego.
Harold Feinberg zbliżył się do Pietera i z kieszeni swojej szarej kamizelki wyjął pół korony.
– Słyszysz to, chłopcze? Twój ojciec właśnie wszystko ci zapisał. Swój dom, swoje diamenty, swoje złamane serce. Wszystko to kiedyś będzie twoje.
– Haroldzie – powiedział groźnie Barney. Harold wyprostował się.
– Przepraszam. Wychowałem się tylko w Whitechapel. Być może dlatego mój język jest ostrzejszy, niż być powinien.
– Chyba nie przyszedłeś tylko po to, żeby dać Pieterowi pół korony, co? – zapytał Barney. – Albo po to, żeby mnie dręczyć przez całe popołudnie?
– Nie. Przyszedłem ci powiedzieć, że belgijska spółka, która posiada działki znajdujące się tuż obok twoich, chce się ich pozbyć, oczywiście pod warunkiem, że dostanie tyle, ile za nie chce.
– Waterlo? Jesteś pewien? Ale oni mają osiem i pół działki!
– Myślę, że stać cię, żeby je kupić.
– Ile chcą?
– Dwieście tysięcy. Mogę powiedzieć, że to dosyć tanio. Barney wsunął ręce do kieszeni spodni i wykrzywił twarz.
– Mogę zapłacić jedynie sto osiemdziesiąt, ani grosza więcej.
– Myślę, że się zgodzą. Pójdę z nimi pogadać.
– Idź, dostaniesz prowizję.
– Chodzi o coś więcej niż o prowizję – powiedział Harold. Waterlo ma kontakty z Ascherem i Mendelem w Antwerpii.
– Z tymi szlifierzami?
– Tak. I wierz mi, są najlepsi. Specjalizują się w kamieniach o dziwnych kształtach… szlifują takie kamienie, l którymi inni szlifierze nie wiedzieliby, co począć. W ze-iriym roku szlifowali pomarańczowy diament. Siedemdziesiąt jeden karatów!