Выбрать главу

– W takim razie powierzam ci kierownictwo – powiedział Barney do Dżentelmena Jacka. – Chcę, żeby o jedenastej kopalnia pracowała na pełnych obrotach i żebyś znalazł najlepszych robotników. Możesz im powiedzieć, że jeżeli będą dobrze pracować, to zapłacę im ekstra.

– Myśli pan, że to dobry pomysł, panie Blitzboss?

– A o co chodzi? Jack uśmiechnął się.

– Pan Wallington nauczył mnie, że czarni powinni być zadowoleni z tego, co dostają. Powinni ciężko pracować, dlatego, że to dla nich dobre, a nie dlatego, żeby zarobić więcej pieniędzy.

Barney popatrzył na niego uważnie.

– Naprawdę w to wierzysz? – zapytał.

– Pan Wallington tak mówił, proszę pana.

– Jeżeli uważasz, że pan Wallington miał rację, to dlaczego zgodziłeś się na funta zamiast dziewiętnastu szylingów?

– I czterech pensów, proszę pana.

– Tak, i czterech pensów.

– Może dlatego, że jestem więcej wart, panie Blitzboss. – Jack wzruszył obojętnie ramionami.

– Może – zamyślił się Barney. – A może po prostu jesteś cholernym draniem?

Dopiero po dwóch tygodniach Blitz Brothers Diamond Company zaczęła wydobywać pokaźne ilości diamentów, tak że można było mówić o zyskach. Zaniedbywane przez Belgów ściany wykopów zawaliły się, a na dnie zgromadziły się tony gruzu. Dżentelmen Jack nie mógł się z nim uporać przez pięć dni. Wykop był teraz tak głęboki, że częste zawały były nie do uniknięcia. Zdarzały się dni, kiedy musieli wydobywać trzy tony gruzu i pokruszonych skał, zanim dotarli do diamentonośnej niebieskiej ziemi.

Zniecierpliwiony Barney musiał odłożyć wyjazd do Durban do czasu, aż uporają się z całym tym bałaganem – nie miał innego wyjścia. Joel i Dżentelmen Jack nie wchodzili sobie w drogę, co napawało optymizmem. Edward Nork wpadł na pomysł, aby podeprzeć obrzeża wykopów porzuconymi żelaznymi prętami, które znalazł na placu budowy nowego Banku Londyńsko-Południowoafrykańskiego. W połowie lipca Barney wreszcie zaprzągł swoje dwa najlepsze konie, Boitumelo, i Moonshine, i wyruszył w drogę, która wiodła przez wyżyny Transvaalu i góry Natalu.

Mooi Klip zarabiała ciasto w kuchni domu jej rodziców w Klipdrift, kiedy do drzwi zapukał pan Ransome.

– Jest tam kto? – zawołał.

Mooi Klip odgarnęła ręką włosy z czoła, zostawiając na nim mączne ślady.

– Proszę – powiedziała. – Tylko ja tutaj jestem.

Pan Ransome wszedł do środka, kurczowo ściskając kapelusz w dłoniach, tak jak małe, spłoszone zwierzątko j ściska kurczowo swoje jedzenie. Rozejrzał się po kuchni i nieśmiało uśmiechnął. W końcu rozpromienił się i obdarzył Mooi Klip spojrzeniem, które wyrażało podziw.

– Co za wspaniały widok – powiedział. – Właśnie tak Pan Bóg wyobrażał sobie dom rodzinny. Pracowita kobieta krzątająca się w kuchni. Zapach jedzenia. I te ciasteczka. Nie ma nic lepszego od takich ciasteczek!

– Proszę poczęstować się, jeżeli ma pan ochotę – powiedziała Mooi Klip rozbawiona. – Ale są gorące.

– Nie, teraz nie – podziękował pan Ransome. – Ale za to chętnie napiję się trochę mleka. Całe przedpołudnie przesiedziałem na wozie i jestem wykończony upałem. Okropnie gorąco, prawda?

Mooi Klip wytarła ręce w fartuch w niebieską kratę i podeszła do wygiętej metalowej bańki, w której jej matka trzymała kozie mleko. Wzięła czerpak, zanurzyła w mleku i napełniła szklankę, którą postawiła na dębowym stole.

– Proszę poczęstować się ciasteczkiem, jeżeli ma pan ochotę – powtórzyła. – Nie pogniewam się tylko dlatego, że zmienił pan zdanie.

Pan Ransome przyjrzał się uważnie ciasteczkom i energicznie pokręcił głową.

– Nie, nie. Muszę się powstrzymać. Muszę nad sobą zapanować. Bardzo się staram, aby chociaż raz dziennie od czegoś się powstrzymać.

Mooi Klip wróciła do pracy. Słońce wpadało przez otwarte drzwi i oświetlało kuchnię. Promienie słoneczne utworzyły wydłużony trójkąt na pomalowanej na biało ścianie. Pomieszczenie było zwykłe i proste, ale zarówno ta prostota, jak i swoboda, z jaką pracowała Mooi Klip, działała dziwnie kojąco. Pan Ransome nie czuł więc potrzeby podtrzymywania rozmowy, usadowił się tylko wygodniej na swoim krześle i sennie mrużąc oczy, przypatrywał się dziewczynie, która wałkowała ciasto i kroiła je w owalne plastry. Takie ciasteczka, które nadziewano później jarzynami, tutejsi ludzie nazywali „małymi ptaszkami".

W takie dni jak ten pan Ransome czuł, że Bóg jest blisko. Kiedy w dzieciństwie czytał Biblię z obrazkami, widział małego Jezusa i jego tatę – cieślę przy pracy. Teraz ciągle jeszcze zachwycały go promienie słoneczne i rzetelna praca. Gdyby zapytano go o sumienie i skomplikowane doznania duchowe, uśmiechnąłby się tylko i odwrócił w drugą stronę. Jego łagodna twarz poważniała na samą myśl o tych suchych, spiralnie zwiniętych wiórach wokół młodych nóg Mesjasza. Och, gdyby tylko mógł tam wtedy być i pomagać mu przy pracy!

Pan Ransome był misjonarzem i byłym wikarym w kościele św. Augustyna w Kennington niedaleko Londynu. Był jedynym człowiekiem głoszącym Dobrą Nowinę w promieniu setek mil. Miał dwadzieścia dziewięć lat, a ciągle jeszcze wyglądał jak młody chłopak. Jego twarz była podłużna jak jedna z foremek na ciasto pani Beeton. Miał długi, haczykowaty nos i gęste, ciemne włosy, których nie sposób było rozczesać. Jak zawsze miał na sobie sutannę i koloratkę. Wierzył w prostą symbolikę religijną, lubił więc odwiedzać rodziny Griąua, które znane były ze swojej żarliwej, niewzruszonej i bezgranicznej wiary. Griqua łączyli w sobie magię Hotentotów z prostotą Burów i pan Ransome musiał przyznać, że ich wiara była często bardziej głęboka niż jego własna.

Od czasu narodzin Pietera odwiedzał czasami Mooi Klip. Pięter został ochrzczony w kamiennej chrzcielnicy, w kaplicy św. Małgorzaty, żelaznym budynku, nie opodal rzeki Vaal. Mooi Klip fascynowała go już od dawna – było w niej coś wzruszającego i szlachetnego zarazem. Pocieszał ją, dotrzymywał jej towarzystwa i opowiadał o Bogu. Ona z kolei opowiedziała mu o Barneyu i Joelu. Również i o Coenie. Często klęczeli na brązowej kuchennej posadzce i wspólnie odmawiali modlitwy.

– Panie Ransome, mam zmartwienie – zwierzyła się Mooi Klip, przesiewając mąkę na stole.

– Zmartwienie? – zapytał pan Ransome. – Jakie?

– Sama nie wiem. W zasadzie to nic takiego. Tylko Pięter wrócił niedawno z Kimberley, od swojego ojca, i powiedział mi, że Barney chce, abym z nim zamieszkała w jego nowym domu.

– To na pewno dobra wiadomość. – Pan Ransome splótł dłonie.

– Nie wiem. A Coen?

– Czujesz więcej do Barneya niż do Coena, prawda? W każdym razie takie odniosłem wrażenie, kiedy mi o nim opowiadałaś. Tylko nieszczęśliwy wypadek sprawił, że go nie poślubiłaś.

Mooi Kiip spojrzała na pana Ransome i potrząsnęła głową.

– To nie był wypadek, panie Ransome.

– Jeszcze mu nie przebaczyłaś?

– Nie mogę.

Pan Ransome podrapał się energicznie po kostce.

– Naprawdę nie wiem, co ci poradzić. Jeśli tak bardzo nienawidzisz Joela, jeśli czujesz, że Barney zdradził cię, stając po stronie brata, jeśli nie wiesz jeszcze, co czujesz do Coena… no cóż, w takim razie mogę ci jedynie poradzić, abyś gorliwiej pracowała nad sobą, modląc się i szukając dalszych wskazówek u Pana. Pochopne działanie byłoby bardzo nierozważne, musisz mieć przecież na uwadze szczęście Pietera i swoje własne.