– Nie pozwolił mi nawet umrzeć – żalił się Joel. Wpatrywał się uporczywie w Szampańskiego Charlie'ego.
– Strasznie cierpiałem, miałem już odejść do mojego Stwórcy. Miałem być w końcu wolny. Ale czy mój wspaniały młodszy brat mógł na to pozwolić? O nie. Miał inne plany. Sześć tygodni bólu nie do wytrzymania, na wozie. A potem sześć godzin męczarni w sali operacyjnej, kiedy to łamano i ponownie nastawiano mi kości. Spójrzcie tylko na mnie. Kuśtykam jak kaleka. Jestem też współwłaścicielem kopalni diamentów, lecz wiem tak samo dobrze jak on, że nawet na to sobie nie zasłużyłem. „Co powiesz o naszej kopalni, Joel?", „Jak pomalujemy nasz dom?" A przecież wie dobrze, że to wszystko nie jest moje. Tym większe moje cierpienie. Wie, że go nienawidzę, wie, że z premedytacją staram się zniszczyć mu życie, a mimo to nadal mi wybacza.
– Powinieneś się cieszyć – powiedział Szampański Charlie, zapalając cygaro. – Ja bym się cieszył, gdybym zrobił to co ty, a mój brat mimo wszystko by mi wybaczył. Nie posiadałbym się z radości.
Joel przewrócił swoją skrzynkę po prochu i kopnął ją z głośnym hukiem. Następnie wspierając się na lasce zaczął chodzić po ogromnym pokoju jadalnym, omijając przyklejone do podłogi świeczki. W tym przytłumionym świetle jego twarz wydawała się upiornie blada.
– Przebaczenie – zaczął – jest równoznaczne z wymierzeniem najstraszliwszej kary. To ponad moje siły.
Dżentelmen Jack stał wyprostowany w swoim szarym surducie. Odwrócił się w stronę Szampańskiego Charlie'ego i wykrzywił wargi, przybierając komiczny wyraz twarzy. Szampański Charlie parsknął nerwowym śmiechem.
– Pewnego dnia – powiedział Joel, a gołe ściany zniekształciły jego głos – wierzę, że Barney zrobi coś, co będzie wymagało mojego przebaczenia.
Przerwał, ciężko oddychając. Końcem laski uderzał o twardą dębową podłogę, stuk-stuk-stuk-stuk-stuk. Jego prawe ramię wygięte było do przodu, a chora lewa noga podkurczona, jakby namalowana niewprawną ręką małego dziecka.
– Ach, marzę o tym – powiedział szeptem. – Marzę o chwili, kiedy przyjdzie i powie: Joelu, przepraszam, proszę, przebacz mi.
– I wtedy pluniesz mu w twarz! – krzyknął Szampański Charlie, klepiąc się po udach.
Joel rzucił mu szybkie, triumfujące spojrzenie.
– O nie, Charlie! Nigdy bym tego nie zrobił! Przebaczyłbym mu! To bym właśnie zrobił! Przebaczyłbym mu!
Dżentelmen Jack wypił swoje wino.
– Pójdę się położyć – powiedział. – Oczywiście jeżeli i nie ma pan nic przeciwko temu, panie Blitzboss. Jutro musimy wcześnie zacząć. Dużo pracy.
– Nic się nie martw – powiedział Joel. – Nalej sobie jeszcze jednego drinka.
Dżentelmen Jack wzruszył ramionami.
– Tak jest, panie Blitzboss.
Joel zrobił dwa czy trzy niezdarne kroki, omijając świeczki.
– Wiesz co, Charlie – powiedział w zadumie – myślę, że kocham Barneya. Mimo wszystko naprawdę myślę, że go kocham. Był ulubieńcem mojego ojca, wiesz? Nie matki. Matka zawsze mnie wolała. Lecz myślę, że matki mają słabość do swoich pierworodnych. Myślę, że go kocham.
– Zawsze był w porządku w stosunku do mnie – powiedział Szampański Charlie.
– A wiesz dlaczego? – zaczął Joel. – Bo nie jesteś jego bratem. Aleja go kocham. Nadal go kocham. Jest tylko jedna rzecz, która mnie drażni i złości. Bez przerwy myśli, że jest lepszy ode mnie. Zawsze tak było. A przecież jest moim młodszym bratem i zawsze nim będzie. Przecież jest mniej doświadczony ode mnie. Myśli, że jest lepszy, że to łaska, którą obdarzył go Pan Bóg. I właśnie dlatego mam ochotę go upokorzyć, zniszczyć wszystko, czego się dorobił i co ceni. Rozumiesz? Niszczyłem jego zabawki. Wyrywałem kartki z jego książek. Ale dobrze mu tak. Nie powinien myśleć, że jest lepszy od innych. Rozumiesz? Musi zrozumieć, że jest tak samo grzeszny i słaby jak my wszyscy. Bo jeżeli tego nie zrozumie, słuchasz mnie, Charlie? Jeżeli tego nie zrozumie, będzie bardzo, bardzo żałował.
Szampański Charlie zacisnął mocno wargi i poczuł się trochę nieswojo.
– Zagramy jeszcze raz? – zapytał.
– Napijmy się raczej – powiedział Joel i prostując zesztywniałe ramię, podniósł do góry pusty kieliszek.
Dżentelmen Jack podszedł do stołu i nalał mu porto do kieliszka. Idąc, głośno stukał obcasami.
– Żadnych kobiet dzisiaj? – zapytał Szampański Charlie.
– Nie wiem. Mam dosyć Murzynek. Mam też dosyć tych francuskich kurw, całego tego gdakającego kurnika śmierdzących kobiet, który przyjechał tu z Algierii. Diabli wiedzą, ilu Murzynów i innych durniów już zaliczyły. Mam dosyć wszystkiego.
Szampański Charlie cierpliwie tasował karty. Jego tłuste palce w błyskawicznym tempie posyłały dziesiątki migających w oczach kartoników z jednej ręki do drugiej.
– Słyszałem, że Agnes Knight jest w dobrej formie.
– Córka Knighta?
– Ta blondynka. Ta ładna. Ta, która wyszła za tego głupiego kangura.
– Agnes Knight? – Joel zapytał sam siebie. – Tak, pamiętam ją. Myślałem, że miała wyjechać z Kimberley do Capetown?
– To był pomysł jej męża, ale kiedy przyszło co do czego, Agnes nie chciała z nim jechać. Ludzie mówią, że miała mały romans z kierownikiem Beaconsfield Diamond Mining Company. Nie chciała go porzucić.
– I jej mąż nic nie podejrzewał? – zapytał Joel.
– Jej mąż to kangur. Oni nigdy nic nie podejrzewają aż do momentu, kiedy wchodząc do łóżka i próbując objąć swoje żony, usłyszą słowa: Poczekaj chwilę, chłopie, jeszcze nie twoja kolej!
Szampański Charlie wybuchnął głośnym, zaraźliwym śmiechem tak, żę jego żółta kamizelka w kratkę wydymała się jak skórzane miechy. Joel, wsparty na swojej lasce, pozwolił sobie na suchy uśmiech i czekał, aż Szampański Charlie skończy. Po chwili powiedział:
– Barney kochał się kiedyś w Agnes Knight. Gdyby mógł, pewnie by się z nią wtedy ożenił.
– Knight nigdy by nie pozwolił, żeby jego ukochana córka poślubiła Żyda.
– No właśnie. Dlatego się nie pobrali. Ale może uda się nam ją namówić, mogłaby nam pomóc z Bameyem.
Szampański Charlie przestał się śmiać i przełknął ślinę.
– Nie rozumiem cię, stary. Co masz na myśli, mówiąc, że mogłaby nam pomóc z Bameyem?
Joel z głośnym świstem trzasnął swoją laską o podłogę i zahaczył o jedną ze świeczek. Potem uderzył w drugą i trzecią, aż powoli w pokoju robiło się coraz mroczniej i bardziej ponuro.
– Napij się – powiedział Joel. – Zdrowie. Zobaczysz, co mam na myśli, we właściwym czasie. Zobaczysz!
Siedzieli przy podwieczorku w różowym pokoju gościnnym w Khotso. Gerald Sutter stał przy kominku z jedną ręką założoną pod żakiet i z filiżanką herbaty w drugiej. Filiżankę trzymał sztywno na wysokości klatki piersiowej. W ruchach przypominał żołnierza maszerującego w wojskowym pochodzie. Jego żona siedziała na małym wyściełanym krześle. Wyglądała na nieco zmęczoną po ostatnim bólu głowy, aczkolwiek prezentowała się jak zwykle wspaniale. Miała na sobie cynamonową jedwabną sukienkę oraz jedwabne pantofle.
Sara, zarumieniona, siedziała obok Barneya. Na szyi miała naszyjnik z pereł, jej jasnoróżowa sukienka haftowana była w kwiaty. Różowe obicia foteli i ściany pokryte różowym jedwabiem dodawały jej jeszcze blasku, podkreślając wdzięk. Barney w swoim najlepszym czarnym garniturze wyglądał przy niej jak właściciel zakładu pogrzebowego.
– To dopiero niespodzianka, doprawdy – oznajmił głośno Gerald Sutter, adresując te słowa do Barneya.
– Prawda? – wykrzyknęła Sara. – Uwielbiam niespodzianki!