Pani Sutter nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Podniosła swe ramię, kierując wzrok na męża, tak jakby chciała, żeby wziął ją za rękę. Gerald Sutter nie ruszył się jednak z miejsca. Zbyt był zajęty układaniem odpowiedzi na oświadczyny Barneya.
– Przyjeżdżasz z daleka – zaczął, a filiżanka w jego ręku leciutko się poruszyła. – Tak ni stąd, ni zowąd. I niech mnie kule biją!
– Geraldzie – łagodnie zaprotestowała pani Sutter.
– To przecież prawda – upierał się Gerald Sutter. – Sama widzisz, że ten facet ma tupet. Do jasnej cholery!
– Geraldzie, kochanie, nie musisz kląć po to, by wyrazić to, co czujesz.
– Kląć? Gdybym powiedział na głos wszystkie przekleństwa, które kotłowały mi się w głowie, kiedy ten facet zapukał do drzwi i powiedział mi, że zdecydował się poślubić Sarę, cały ten pieprzony tynk odpadłby zaraz od tych pieprzonych ścian!
– Wiesz, że Sara była zaręczona w zeszłym roku – powiedziała miękko pani Sutter, odchylając lekko głowę w stronę Barneya.
– Mówiła mi – skinął głową Barney.
– To takie smutne. Młody chłopak z Ministerstwa do Spraw Kolonii. Wysoki, szczupły. Kończył Eton. Nie było wcale widać, że mu coś dolega. To wszystko stało się tak szybko!
Teraz odezwała się Sara:
– Naprawdę, mamo, ja go nie kochałam. Miałam złamane serce, gdy umarł. Ale to nie była prawdziwa miłość.
– Jak możesz tak mówić? – zapytał Gerald Sutter z pretensją w głosie.
– Bo to prawda, tato. Dlatego to mówię. Był przystojny i bardzo dobrze wychowany. Umiał jeździć konno i grać w brydża. Byłby bardzo dobrym mężem. Tylko że ja go nie kochałam i to wszystko.
Gerald Sutter wydął policzki.
– Hmm – mruknął. – Jeśli nie kochałaś mężczyzny z tyloma zaletami, to sam już nie wiem, co to jest miłość.
Jego żona dotknęła go swymi delikatnymi palcami.
– Oczywiście, że wiesz, kochanie. Nie mogłeś się utrzymać w siodle, kiedy za ciebie wychodziłam, nie umiałeś też skoncentrować się przy brydżu. A mimo to kochałam cię.
– Chodzi o to – powiedział Gerald – czy Sara naprawdę kocha Barneya. To się teraz liczy.
Sara spojrzała na Barneya i wzięła go za rękę.
– Nie umiałam o nim zapomnieć od pierwszego dnia, kiedy go zobaczyłam – powiedziała. – Wtedy zakochałam się w nim i nadal go kocham.
– To wszystko jest trochę dziwne – stwierdził Gerald Sutter. – Dlaczego chce się z tobą żenić tak nagle?
– Tato, mam dwadzieścia cztery lata. Jestem więc już wystarczająco dorosła, żeby podjąć taką decyzję, a przy tym zbyt długo jestem już panną.
Gerald Sutter wyglądał, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zrobił tylko kwaśną minę, po czym wzruszył ramionami na znak zgody. W końcu nie chciał mieć Sary na karku do końca swojego życia. A co, jeśli oświadczyny Barneya były nie przemyślane, co, jeśli powodował się tylko nagłą chęcią założenia rodziny, co, jeśli był to tylko słomiany ogień? No cóż, miał przynajmniej pieniądze, umiał jeździć konno i w końcu Sara oświadczyła, że go kocha.
Jakim prawem on, Gerald Sutter, miałby stanąć na drodze ich szczęścia? A poza tym, spadnie z niego ciężar utrzymywania Sary.
– No cóż – odezwał się po chwili. – Dobrze. Zgadzam się. Lecz wbrew zasadom, którymi się zwykle kieruję.
Barney pochylił się i pocałował Sarę w policzek.
– Widzisz – szepnął – wiedziałem, że będzie rozsądny.
– Rozsądny! – wykrzyknął Gerald Sutter, udając oburzenie. Pani Sutter uniosła ręce i roześmiała się. – Niech to diabli! Rozsądny!
Swoimi oświadczynami Barney zaskoczony był nie mniej niż państwo Sutter. Sześć lat temu, kiedy wyjechał z Durban, aby zamieszkać w Kimberley, bardzo mu jej brakowało i często stawała mu przed oczami, kiedy „galopował przez pagórki" na Alsjebliefcie. Był jednak przekonany, że Sara wyjdzie za mąż, a on wróci do Mooi Klip. Po roku czy dwóch te ich przejażdżki nad brzegiem Oceanu Indyjskiego stały się dla niego czymś więcej niż tylko zwykłymi, zachowanymi w pamięci obrazkami z albumu. Czasami budził się w swoim domu i słyszał pustynny wiatr, myśląc, że to szum morza. Od czasu do czasu przychodził list z Durban od jakiegoś dyrektora spółki czy dealera diamentów. Zawsze wtedy łudził się, że to list od Sary. Lecz miłość nie przetrwa, kiedy pozostaną tylko wspomnienia. W dodatku Barney prowadził bardzo aktywne życie. Kwiaty kołyszące się na wietrze w ogrodach Khotso dawno już zwiędły, zapomniane między kartkami „Pilgrim's Progress".
Barney przypomniał sobie o Sarze przy wykańczaniu Vogel Vlei. Z początku odganiał te myśli. Ciągle wierzył, że Mooi Klip wróci do niego i razem wieść będą szczęśliwe życie. Ambicja podpowiadała mu jednak, że nigdy na to nie pozwoli, nie tak od razu, nie teraz. Mooi Klip tylko by mu przeszkadzała w interesach. Nic nie szkodzi, jeśli facet ma jakąś tam Murzynkę na boku, nic się nie stanie, jeśli spłodzi mieszańca. Ale ożenić się z Murzynką, to już zupełnie inna sprawa. I od tej wymówki było już całkiem blisko do następnej, że nie może poślubić Mooi Klip, bo w ten sposób tylko by ją zranił.
Dał im ostatnią szansę. Poprosił Pietera, aby powiedział Mooi Klip, że czeka na nią w Vogel Vlei. Czekał i czekał na odpowiedź. Wmówił sobie nawet, że musi jeszcze trochę poczekać z wyjazdem, po to by dopilnować pracy na belgijskich działkach. Nie doczekał się jednak odpowiedzi i w tydzień później zdecydował się wyjechać. W dzień wyjazdu wiał wiatr, powietrze było tak rześkie jak w każdy inny zimowy dzień w Kolonii na Przylądku. Związany wcześniejszymi planami, chcąc czy nie chcąc, wyruszył w drogę.
Jechał do Durban z zamiarem obejrzenia domu państwa Sutter. Chciał zapytać, gdzie kupili meble oraz jak dobrali zasłony i dywany. Od zewnątrz pomalowany na biało, Vogel Vlei był wierną kopią Khotso, pokoje miały też podobne wymiary. Barney potrzebował teraz tylko mebli i drobnych ozdób. Chciał, by jego dom był elegancki i przytulny zarazem.
Kiedy jechał samotnie przez rozległe równiny i patrzył w górę na zachmurzone niebo, ogarniało go coraz większe podniecenie na myśl o Sarze, o dniach, które spędzili razem latem 1872 roku, o bólu i cierpieniu, które im wtedy towarzyszyły, o burzowych, monsunowych chmurach. Był pewien, że wyszła za mąż. Wróciła do Anglii, to więcej niż pewne. Kiedy tak przemierzał wyżyny Orange Free State, kierując się na wschód, próbując przypomnieć sobie, jak wyglądała, ona spacerowała pewnie ze swoimi terierami po zielonych, falujących pagórkach Sussex w koronkowym czepku i lekkich bucikach. Ale mimo to, nie mógł przestać o niej myśleć.
Barney był teraz bogaty jak nigdy przedtem, bogatszy niż wszyscy, których znał. Lecz teraz czuł, że nadszedł czas, by się ożenić, tym bardziej że Mooi Klip ciągle mu odmawiała, a samotne życie w Kimberley też dawało mu się we znaki. Na gwałt potrzebował żony, kogoś, kogo mógłby obdarzać diamentami i wielbić. Kogoś, przy kim budziłby się co rano i z kim dzieliłby swoje niemądre, największe marzenia. Miał dwadzieścia osiem lat, był zamożny i choć wyrzekł się swojej wiary, był przecież Żydem. Dwadzieścia osiem łat i jeszcze kawaler? Zupełnie jakby słyszał swojego ojca. Co się z tym chłopakiem dzieje? Nie lubi dziewcząt?
Kiedy myślał o Mooi Klip, ojej życiu, ogarniał go smutek, miał w głowie zamęt. Teraz jednak, zbliżając się do celu swojej podróży, coraz bardziej cieszył się na spotkanie z Sarą. Sara była ładna, lecz to nie wszystko. Była Angielką. Byłaby dobrą żoną i podporą w interesach. A jeśli jej tam nie będzie… no cóż, będzie się musiał pogodzić z tym gorzkim faktem.
Otworzyła drzwi. Była o sześć lat starsza, bardziej elegancka i pewniejsza siebie. Jej głos nie drżał już tak jak kiedyś, był jakby bardziej stanowczy. Przez chwilę przyglądała mu się bacznie, tak jak ogrodnik przygląda się chwastom, które niespodziewanie pojawiły się na grządce kwiatów.