Выбрать главу

– Barney! – zawołała. – Barney.

Stał na progu, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić.

– Powiedz mi – zaczął, starając się nadać swojemu głosowi normalne brzmienie. – Powiedz mi, wyszłaś już za kogoś?

– Nie – odparła, nie zastanawiając się ani przez chwilę. Była zmieszana. – Nie, nie wyszłam. Ale nie stój tak. Wejdź do środka.

– Dzięki Bogu – powiedział. – Wyjdziesz za mnie?

– Proszę? – Zamrugała zaskoczona.

– Pytam, czy za mnie wyjdziesz. Przyjechałem z Kimberley i tylko to chcę teraz wiedzieć.

Nastała chwila ciszy, wypełniała ją dziwna niepewność.

– Co zrobisz, jeśli dam ci kosza? – zapytała. – Odejdziesz?

– Będę walił do tych drzwi tak długo, aż zmienisz zdanie.

– No nie wiem – powiedziała słabym głosem. – Nie jestem pewna. To znaczy tak, może. Ale nie stójmy tu. Wejdź do środka.

Przez chwilę rozmawiali żywo w sieni, ściszonymi głosami. Barney, widząc swoje odbicie w pozłacanym holenderskim lustrze, niepokoił się. To, co w nim zobaczył, przypominało mu piętnastowieczny portret zastygłej w bezruchu młodej pary van Eycka.

W końcu pojawiła się pani Sutter, która obrzuciła ich zaciekawionym spojrzeniem. Przechyliła głowę na jedną stronę jak paw i powiedziała:

– Czyżby to był pan Blitz?

Siedzieli teraz przy podwieczorku i wyglądali tak, jakby już byli zaręczeni. Niespełna godzinę temu zapukał do drzwi domu państwa Sutter, a fotografia byłego narzeczonego Sary ciągle jeszcze stała na klonowym biurku przy oknie. Absolwent Eton, którego tak ciężko doświadczył los, uśmiechał się trochę głupawo i niedorzecznie. Lecz teraz wszystko się zmieniło, teraz Sara należała do niego, a za miesiąc będą już małżeństwem. Ta elegancka angielska rodzina odmieni jego życie. Wzbogaci się nie tylko o żonę, również o dom, nowe maniery, no i teściów, którzy cieszyli się szacunkiem i uznaniem. Szkoda, że jego matka i ojciec tego nie widzą. Po co komu klub Kimberley?

– Wybudowałem dom w Kimberley – wyjaśnił Barney Geraldowi Sutterowi. – Nazwałem go Vogel Vlei, co w narzeczu afrykańskim znaczy „Ptasie Błota". To najokazalszy dom w promieniu pięciuset mil, a wybudowałem go za pieniądze zarobione na diamentach.

– Diamenty to raczej robaczywy i brudny interes – zauważył Gerald Sutter, stawiając filiżankę na stole i klepiąc się po kieszeniach marynarki w poszukiwaniu papierosów. – Nieustanne kopanie i sortowanie. A zdaje się, że ci kopacze to też dziwni ludzie? Mam nadzieję, że będziesz trzymał Sarę z daleka od nich.

– Oczywiście. Vogel Vlei oddalony jest od kopalni o dobrą milę.

– To dobrze. A zdrowo tam żyć? Nie ma cholery?

– Tak samo zdrowo, jak w każdym innym miejscu w Afryce.

– Hm, zbyt wiele mi to nie mówi. Wypiłeś już herbatę? Napiłbym się trochę whisky. Niecodziennie moja córka decyduje się na zamążpójście. Musimy też porozmawiać o wianie. Nie wiem, czy przyda ci się bydło.

Barney wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Myślałem, że to ja będę musiał panu zapłacić za utratę córki i pracownika w jednej osobie.

– Pracownika? Dobre sobie! Uważasz, że jeżdżenie konno i wydawanie pieniędzy to praca? Ta dziewczyna płaci więcej za jeden kapelusz, niż ja rocznie mojemu stajennemu, wiedziałeś o tym? Piętnaście funtów za kapelusz, a ten biedak musi utrzymać rodzinę, zarabiając dwanaście funtów i sześć szylingów rocznie. To przecież istny rozbój w biały dzień!

Później, po obiedzie, Barney siedział z Sarą na dziedzińcu, podziwiając ogrody Khotso. Mówiono, że ten dom daje ukojenie, może więc wreszcie znajdzie je właśnie tutaj. Interesy szły dobrze, cena diamentów zaczęła w końcu rosnąć, a on ożeni się niedługo z tą wysoką, ładną dziewczyną.

– Wiesz, kiedy obchodzimy Paschę, stawiamy cztery pytania – powiedział Barney. – Pierwsze z nich brzmi tak: Mah nishtana ha-leila ha-zeh mikol ha-laillos? co znaczy „Dlaczego ta właśnie noc jest inna od pozostałych?" Gdybym miał zadać sobie dzisiaj to pytanie, znałbym odpowiedź.

– Myślałam, że resztę życia spędzę samotnie. Bałam się, że zostanę starą panną – powiedziała Sara, opierając swoją dłoń o jego ramię. – Wiesz, umiem wróżyć z ręki i moja linia życia jest strasznie poprzerywana. Natomiast inne linie… najlepiej będzie, jak sam zobaczysz.

Podała mu dłoń. Barney wziął je w swoje i przez chwilę studiował. Potem pochylił głowę i pocałował ją w usta.

– Nie znam się na chiromancji – powiedział zachrypniętym głosem. – Wiem tylko, że powinienem się tobie oświadczyć, kiedy cię poznałem.

– Brakowało mi ciebie, kiedy odjechałeś – powiedziała Sara. – Chyba nie powinnam się do tego przyznawać.

– Mnie też ciebie brakowało. Nie wstydzę się tego.

– To dlaczego nie przyjechałeś wcześniej?

Barney zbliżył jej dłoń do swojego policzka i pocałował.

– Musiałem zająć się kilkoma sprawami, nie wspominając już o działkach diamentonośnych… Miałem problemy… kłopoty, musiałem to wszystko jakoś rozwiązać, poustawiać…

– I poustawiałeś?

Spojrzał w kierunku morza. Było zbyt ciemno, żeby je zobaczyć. Wytężając wzrok, dojrzał tylko białe fale przybrzeżne. Czuł jednak jego bliskość, słyszał szum, wdychał jego zapach, czuł na twarzy jego wilgotny powiew.

– Tak – odparł. – Poustawiałem.

– Mam nadzieję, że w Kimberley są dobre tereny jeździeckie. I klub.

– Tereny jeździeckie są dobre. Można galopować przez dwadzieścia mil i nie spotkać po drodze ani jednego drzewa.

– A życie towarzyskie?

– Jest kółko teatralne. Wystawiają specjalne przedstawienie na Boże Narodzenie.

– A klub?

Barney skrzywił się i kiwnął głową.

– No pewnie, że jest.

– Więc wszystko w porządku. Jest gdzie jeździć, jest gdzie spotkać się ze znajomymi, będzie można potańczyć i rozerwać się. Wspaniale!

Barney wstał i zaczął chodzić po dobrze utrzymanym, krótko strzyżonym trawniku. Włożył ręce w kieszenie. Sara obserwowała go, a jej chustka powiewała na wieczornym wietrze.

– Jesteś bardzo przystojny, wiesz? – powiedziała.

– Jesteś bardzo ładna – odwzajemnił się jej.

Od strony domu dochodziły miarowe, donośne dźwięki fortepianu. To pani Sutter grała koncert Beethovena. Sara wstała z ławki, podeszła do Barneya i chwyciła go za rękę. W domowych pantoflach wydawała się niższa niż zwykle. Oparła czoło o jego ramię, tak że włosami dotykała jego twarzy.

– Będę cię kochać i będę ci wierna – powiedziała. – Nigdy nie zapomnę, że po tylu latach przyjechałeś po mnie.

Powoli, lecz pewnie położył lewą dłoń na jej piersi. Podniosła głowę i spojrzała na niego pytająco, tak jakby chciała się upewnić, czy wszystko było jak należy. Lecz on po prostu pocałował ją dwa razy w usta i przytulił twarz do jej twarzy. W cieniu drzew pomarańczowych rozpiął jej jedwabną wieczorową sukienkę i bawełniany stanik. Trzymał w dłoni jej ciepłą, ciężką pierś jak jakiś skarb i od czasu do czasu ściskał między palcami nabrzmiały sutek. Wsłuchując się w muzykę Beethovena, gładził i pieścił jej piersi.

Sara przymknęła swoje szafirowe powieki, rozchyliła usta i westchnęła leciutko jak muskający powietrze wiatr.

Barney całował jej szyję i czuł, że pożąda i kochają bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Być może istotnie tak było, przynajmniej w tej chwili, na zielonej trawie Khotso.

Pobrali się trzy tygodnie później przy dzwonach kościoła św. Pawła w Durban. Pani Sutter rozsypała ryż, a amatorska orkiestra dęta Ministerstwa do Spraw Kolonii w Durban zagrała Brytyjskich grenadierów pięć razy z rzędu, za każdym razem okropnie fałszując. Następnie udali się do synagogi przy Oxford Road, gdzie odbyła się jeszcze jedna ceremonia, tym razem ślubu udzielił im rabin. Teraz, zgodnie z tradycją, pani Sutter rozsypała jęczmień i zalała się jeszcze większymi łzami niż za pierwszym razem. Cieszyła się, że Sara nie ścięła włosów i nie założyła peruki.