Выбрать главу

Joeł wykrzywił się z bólu, gdy pochylił się do przodu, by lepiej przyjrzeć się kamieniowi.

– Jesteś pewny? Mówisz prawdę? Bo jeżeli nie, to jak Boga kocham powieszę cię za jądra i zostawię sępom na pożarcie. Nie jestem w nastroju do żartów.

– To nie jest żart, panie Blitzboss – zaprotestował Dżentelmen Jack. – Ten kamień został znaleziony, tak jak panu mówiłem.

Wreszcie Joel podniósł ostrożnie kamień i poczuł w ręce jego ciężar.

– Jest olbrzymi – przyznał. – Niemożliwe, żeby to był diament. Diamenty nie są takie duże. Widziałeś kiedyś diament tej wielkości?

– Nie widziałem, panie Blitzboss.

– Daj mi swój nóż – powiedział Joel. Wziął scyzoryk Jacka, otworzył go i począł zdrapywać suchą ziemię z powierzchni kamienia. Jack ciągle jeszcze szczerzył zęby na widok coraz bardziej widocznych krawędzi olbrzymiego diamentu. Kiedy prawie cała ziemia została już usunięta, wytarł delikatnie kamień skórzaną szmatką i położył go z powrotem na stole.

Kamień, choć chropowaty i nierówny, miał tak niezwykły połysk, że Joel patrząc na niego, dostawał dreszczy. Wydawało się, że pod powierzchnią kryje się magiczny blask, blask tak ostry i oślepiający jak światło gwiazd. Joel obracał go na wszystkie strony, widząc niezliczone tęcze, cekiny i łzy. To był diament, niewyobrażalnie duży, nieskończenie piękny i prawdopodobnie wart więcej niż wszystko, co Joel kiedykolwiek posiadał: ubrania, książki, pierścionki, kapelusze, buty, konie i wozy razem wzięte. Przez ponad sto milionów lat, bo tyle lat liczyły sobie pokłady diamentów w Kimberley, ten kamień ukryty był pod powierzchnią ziemi i świecił tam swoim nieskończonym blaskiem, płonął jasnym ogniem. Przez ponad sto milionów lat czekał, aż zostanie znaleziony, przygotowywał się na tę jedną, niepowtarzalną chwilę, kiedy porazi swoim blaskiem wszystkich, którzy na niego spojrzą. Dealerzy nadawali diamentom imiona, kiedy były takie duże jak ten, lecz Joel nie znał imienia, które byłoby odpowiednie dla czegoś tak odległego, tak wiekowego i tak wspaniale wyniosłego. Ten zupełnie niesamowity diament spoczywał na wiklinowym stole, wydawało się, że przybył na ziemię z dalekiej planety i Joel nie mógł oderwać od niego wzroku.

– To diament – szepnął. – Olbrzymi, nieprawdopodobny, niewiarygodny diament.

– Tak, panie Blitzboss – zgodził się Dżentelmen Jack.

– Jack, to diament. Widzisz, jaki jest wielki, Jack. Musi ważyć, no ile, co najmniej trzysta pięćdziesiąt karatów. Trzysta sześćdziesiąt! Zobacz, jaki jest wielki. To sen! Nie mogę się obudzić! Jack, to niesamowite.

Dżentelmen Jack usiadł, nie zapytawszy przedtem o pozwolenie. Splótł swoje serdelkowate ciemne palce i spojrzał na Joela poważnymi, inteligentnymi oczami.

– Wie pan co, panie Blitzboss? Jeśli ten kamień nie jest uszkodzony, to wart jest co najmniej poł miliona funtów. Może więcej. Może nawet milion.

Joel skinął głową. Wyciągnął rękę po butelkę z whisky, nie odrywając przy tym oczu od diamentu. Nalał sobie kieliszek i wytarł stół rękawem.

– Spójrz na niego – dyszał. – Spójrz na tego drania. Trzysta karatów, o ile nie więcej. Majątek! Słuchaj no, przynieś mi wagę z kuchni. Kitty pokaże ci, gdzie jest. Dalej, pośpiesz się. Muszę zważyć tego drania!

Kiedy Jack udał się do kuchni, aby pożyczyć wagę od kucharki Griqua, Kitty, Joel dźwignął się z krzesła, podniósł diament i stanął z nim na brzegu werandy. Przez chwilę przyglądał mu się pod słońce. Był zimny w dotyku, tak jak należy. Wyciągnął rękę przed siebie, uniósł ją i spojrzał na diament z ukosa, przyglądając się szczególnie miejscu, w którym odłamał się prawdopodobnie od innego, większego kawałka. Edward Nork miał rację mówiąc, że diamenty formowały się pod wpływem wysokiej temperatury wytwarzanej przez podziemne wulkany: ogromna siła wybuchów, która powodowała wydostawanie się diamentów na powierzchnię, bardzo często rozszczepiała je i rozkruszała. Dwa duże pięćdziesięciokaratowe kamienie zostały niedawno wykopane w dwóch różnych miejscach oddalonych od siebie o trzysta jardów. Znaleźli je Murzyni pracujący dla British Diamond Mining Company i później okazało się, że idealnie do siebie przystawały.

W środku diamentu Joel dojrzał dziwny blask, blask, jakiego nigdy przedtem nie widział w żadnym kamieniu, nawet w tych najwyższej jakości. Było to światło o bladoliliowym odcieniu, w kolorze porannego nieba, kiedy to gasną ostatnie gwiazdy. Przypominało nieskalaną jasność, wskazywało na niezmienną prawdę. Przez cały dzień mógł wpatrywać się w to światło, aż po zachód słońca. Czuł, że znalazłby sposób, aby przenieść swoją świadomość do wnętrza tego kamienia i właśnie w nim czułby się pewnie, wiedziałby, czego chce, stałby się silny. Byłby po prostu sobą.

W środku diamentu nie było bólu, alkoholu, morfiny, oszukiwania samego siebie. Tam mieścił się inny świat, czysty i niebiański. Nie było w nim miejsca na whisky, hazard i wszy łonowe. Joel czuł, że wpatrując się w diament, obumiera. Nie było nic bardziej martwego od tej właśnie odmiany pierwiastka węgla, nic twardszego, nic bardziej sterylnego. A przecież dealerzy mówili o „ogniu" diamentu, o jego „życiu", i nie mylili się. W najbardziej wydawałoby się martwej części każdego diamentu tańczyły tysiące promieni. W diamencie takim jak ten wszystkie jego marzenia mogły się spełnić, cały ten bałagan i wszystkie upokorzenia mogły zostać zapomniane. Był to z pewnością prawdziwy, diament i gdy oglądał go ze wszystkich stron wiedział, że musi należeć do niego.

Nie do Barneya. Nawet w połowie. Tylko i wyłącznie do niego.

Dżentelmen Jack przyniósł wagę z mosiężną dźwignią i agatową strzałką, po czym postawił ją na stole. Wyjął z kieszeni małe mosiężne ciężarki i ustawił w rządku, jeden za drugim. Joel opuścił rękę z diamentem, mocno ją zacisnął i podszedł do stołu.

– Dotknij go – powiedział w końcu, podając kamień Dżentelmenowi Jackowi.

– Jest ciepły – powiedział Dżentelmen Jack.

– Tak. Po tym między innymi można poznać, czy to prawdziwy diament. Powinien być zimny, kiedy się go bierze do ręki, a gdy się go trzyma w ręku, powinien się robić coraz cieplejszy.

– Widzę, że nauczył się pan czegoś od pana Norka – powiedział Dżentelmen Jack z figlarnym uśmiechem na twarzy.

– Nie chcę słyszeć o Norku – ostro odezwał się Joel. – Ustaw wagę i zobaczmy, ile ten drań waży.

Wyregulowanie wagi i zważenie diamentu na małej szalce zabrało im trochę czasu. Waga nie była dokładna, Kitty ważyła na niej przyprawy i zioła. Lecz w tej chwili Joel nie potrzebował dokładnej wagi. Wiedząc, że jedna uncja równa się stu czterdziestu dwóm karatom i wpatrując się w mosiężne ciężarki, które Joel ustawiał ostrożnie na szali, był pewien, że diament musi ważyć więcej niż trzysta pięćdziesiąt karatów.

Wyprostował się, oparł ręce na biodrach i spojrzał triumfująco na Jacka.

– Pół miliona? – myślał głośno. – Na pewno trzy czwarte miliona. Może nawet milion.

– Tak, panie Blitzboss. Ma pan rację.

Joel zdjął kamień z wagi i począł chodzić po werandzie, obracając go w dłoni.

– Nie opłaca się go sprzedawać tutaj, w Kimberley. Będziemy musieli pojechać z nim pewnie do Capetown. Może do Antwerpii albo do Amsterdamu. Tam damy go oszlifować. Wtedy będzie wart jeszcze raz tyle.

– Ascher & Mendel to zrobią, panie Blitzboss. Pan Barney zawarł z nimi specjalną umowę.

Joel spojrzał na wschód, na drzewa koralowe błyszczące w porannym słońcu.

– Nie mam zaufania do nich.

– To jedni z najlepszych, panie Blitzboss.