– Pielęgnacja ciała jest ważniejsza, kochanie. A Nareez jest znakomitą masażystką. Poza tym jestem bardzo zmęczona i mam ochotę się zrelaksować. Nareez tobie też zrobi masaż, jeśli chcesz.
Barney pokręcił głową.
– Wolałbym już wyjść na drogę i zostać podeptanym przez słonie. Dziękuję bardzo. Kiedy zejdziesz?
– Na podwieczorek, oczywiście. Powiem tej twojej kucharce, żeby nakryła do stołu z tyłu, na tarasie. Proszę cię, kochanie, bądź ostrożny i nie pracuj zbyt ciężko.
– Proszę za mną, panno Saro – powiedziała Nareez, ujmując Sarę za rękę. Za plecami Sary, Barney rzucił niani groźne spojrzenie. Nareez podciągnęła pospiesznie swą szatę i ruszyła po nie przykrytych dywanami schodach. Jej bransolety i inne ozdoby brzęczały tylko hałaśliwie, a tłusty tyłek kołysał się na wszystkie strony.
Barney siedział właśnie w salonie w swoim zielonym szlafroku i czytał londyńską „Morning Post" sprzed trzech miesięcy, kiedy Dżentelmen Jack zapukał do drzwi. Był to drugi dzień ich pobytu w Kimberley, więc Sara jeszcze spała. Głowę miała całą w papilotach, a powieki wdzięcznie przymknięte. Barney zszedł wcześniej na dół, żeby napić się herbaty i skosztować wątróbki drobiowej z cebulką przyrządzonej przez Kitty. Raczył się właśnie drugą filiżanką herbaty, owocami i przestarzałymi wiadomościami z Anglii.
– Jack! – przywitał go grzecznie Barney. – Miło mi, że cię widzę. Co tam słychać w kopalni?
– Wszystko dobrze, panie Blitzboss. Znakomicie. Od kiedy pan wyjechał, każdy tydzień przynosi trzy tysiące siedemset funtów zysku. Niektóre kamienie są całkiem przyzwoite, proszę pana. Jeden miał nawet dwadzieścia trzy karaty.
– To dobre wiadomości, Jack. A jak układały się tobie stosunki z panem Joelem?
– Żadnych kłopotów, proszę pana. Bardzo dobrze. Nie było żadnych spięć.
– Kamień spadł mi z serca. Chcesz się napić herbaty? Kitty ma więcej w kuchni.
– Nie, proszę pana. Przyszedłem tylko, zęby się z panem przywitać.
– To miło z twojej strony. Cieszę się, że już jestem z powrotem. Dostaliśmy już te dwie maszyny parowe do wyciągu?
– Dwie, proszę pana. Jedna jest uszkodzona, ale myślę, że tę drugą uda się uruchomić za dwa dni.
– Dobrze. W porządku.
Barney wrócił do swojej gazety, ale po chwili spostrzegł, że Dżentelmen Jack wciąż stał w miejscu. Jak zwykle, miał na sobie szary garnitur i zabłocone buty. Obracał w rękach kapelusz. Sprawiał wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć.
– Tak? – zapytał Barney, opuszczając gazetę. – Coś jeszcze?
Dżentelmen Jack odetchnął głęboko jak człowiek, który jest zły na samego siebie.
– Tak naprawdę, panie Blitzboss, nie wiem, co zrobić.
– Nie wiesz, co zrobić? W związku z czym?
– Chodzi o diamenty, proszę pana. I o Pana Boga. I o to, do kogo należy diament, kiedy już zostanie znaleziony.
– To proste – odparł Barney. – Zgodnie z prawem, diament należy do człowieka, na którego działce został znaleziony.
– Niezależnie od tego, kto by go znalazł, proszę pana?
– Oczywiście.
Zapanowała dziwna cisza i po chwili Dżentelmen Jack zapytał:
– Jeżeli pewien człowiek posiada kopalnię diamentów i w tej kopalni znajduje się diament, który nigdy nie został wykopany, to do kogo on wtedy należy, proszę pana?
– Jack, obojętnie, czy diament zostanie wykopany czy nie, i tak należy do niego.
– Nawet jeśli ten człowiek nie ma pojęcia o jego istnieniu, proszę pana?
Barney odłożył na bok „Morning Post" i wstał. Podszedł do drzwi, przy których stał Dżentelmen Jack. Ręce włożył do głębokich kieszeni swojego szlafroka i wpatrywał się teraz bacznie w twarz Dżentelmena Jacka. Ten Ndebele był sześć cali wyższy od Barneya i wyraźnie unikał jego spojrzenia. W końcu uśmiechnął się głupawo, jakby z lękiem.
– Co się stało, Jack? – zapytał Barney szeptem.
– Nic, panie Blitzboss. Wszystko jest w najlepszym porządku. Potrzebowałem tylko objaśnień, proszę pana. Prawnych objaśnień, ma się rozumieć. I moralnych. To wszystko. To wszystko, proszę pana. Tak jest napisane w Piątej Księdze Mojżeszowej, proszę pana, że prawa należy bezwzględnie przestrzegać. Ale żeby postępować zgodnie z prawem, trzeba je znać.
– Jesteś pewien, że wszystko w porządku? Wyglądasz, jakby coś cię dręczyło.
– Jestem pewien, proszę pana.
Barney patrzył przez chwilę na Dżentelmena Jacka, następnie wrócił na swoje miejsce i wziął do rąk gazetę.
– Wiesz co, Jack, kiedy byłem dzieckiem i potem nastolatkiem, sam nie wiedziałem, czego chcę od życia, od otaczających mnie ludzi, od siebie samego. Teraz zarabiam bardzo dużo pieniędzy i dokładnie wiem, co chcę robić, oraz jak się do tego zabrać.
Z przesadną dokładnością złożył gazetę, po czym powiedział, nie podnosząc wzroku:
– Pragnę zostać wyłącznym właścicielem kopalni diamentów w Kimberley. Chcę zostać członkiem klubu Kimberley nie po to, by się jeszcze wzbogacić. Zostanę nim, gdyż będę tak majętny i potężny, że będą mnie po prostu musieli przyjąć. Chcę być szczęśliwy i pragnę mieć dużo dzieci. Chcę odnaleźć też swoją religię, gdyż porzuciłem ją, przenosząc się tutaj, do Kolonii na Przylądku. Starałem się o niej zapomnieć, wymazać ją z pamięci.
– Rozumiem, proszę pana. Barney usiadł.
– A co u ciebie, Jack? – zapytał. – Wiesz, czego chcesz od życia?
Jack wpatrywał się uparcie w swój kapelusz, tak jakby odpowiedź na to pytanie wypisana była na szarej jedwabnej wstążce.
– Chcę dobrze kierować ludźmi, proszę pana. Chcę dobrze wypełniać swoje obowiązki, to wszystko.
– Jesteś pewien?
– O niczym innym Murzyn nie może marzyć, panie Blitzboss.
– Twoje pragnienia są śmielsze niż pragnienia większości Murzynów. Dużo śmielsze.
– Wiem, proszę pana.
– W takim razie w porządku. Najważniejsze, że to rozumiesz. A teraz wracaj do kopalni i zabierz się do naprawy tych maszyn wyciągowych.
– Tak, proszę pana. Jeszcze jedno, proszę pana. W holu czeka jakiś dżentelmen. Nazywa się Ransome.
– Biały?
– Tak, proszę pana.
– Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej? Biały człowiek czekał cały ten czas na zewnątrz, a ty zawracałeś mi głowę tą bezsensowną gadaniną o prawnych objaśnieniach?
– Przepraszam, panie Blitzboss. Barney zacisnął gniewnie usta.
– Masz szczęście, że jeszcze u mnie pracujesz – syknął. – Wyjdź do niego natychmiast i poproś. I przeproś, że musiał czekać. Wiesz, czego chce?
– Nic nie mówił, proszę pana. Ale to duchowny, proszę pana. Ma koloratkę i czarną sutannę, proszę pana.
– No dobrze. A teraz ruszaj po niego.
– Tak, proszę pana. Dziękuję.
Po jednej czy dwóch minutach rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi. Barney zawołał:
– Proszę wejść! – i mały, zakurzony mężczyzna w czarnej sutannie wszedł do pokoju i zdjął kapelusz, z którego posypał się kurz.
– Pan Blitz? – zapytał drżącym, młodzieńczym głosem.
– Zgadza się. Barney Blitz. A pan nazywa się Ranso-me. Przepraszam, że mój pracownik kazał panu tak długo czekać. Nie miałem pojęcia, że był pan za drzwiami.
– Ja, to znaczy, nic nie szkodzi. Czekanie sprzyja medytacji, prawda? Bardzo przepraszam za ten kurz. Dzień był taki upalny, a ja jechałem w pośpiechu. Przyjechałem z Klipdrift.
– Proszę usiąść – zaprosił Barney. – Może napije się pan herbaty?
– Chętnie. Zaschło mi w gardle, zupełnie jak dzieciom izraelskim podróżującym przez pustynię. – Specjalnie położył akcent na „dzieciach izraelskich".
Barney podniósł głowę.