Выбрать главу
Porozlewał się po mapie, Co leżała na katedrze, Tutaj cieknie, tam znów kapie, Wnet do różnych miast się wedrze.
W Kocku, Płocku, Radzyminie, Czarne kleksy się rozprysły I atrament dalej płynie, I już wlewa się do Wisły.
Pewien strażak dla ochłody Miał się kąpać w tym momencie, Zdjął ubranie, wszedł do wody, Lecz się znalazł w atramencie.
Strażakowi zrzedła mina: – Cóż to znowu za pomysły? I czarniejszy od Murzyna Wyszedł strażak z nurtów Wisły.
Długo martwił się i smucił: – W straży tak się nie pokażę… Więc do straży nie powrócił, Tylko został kominiarzem.

SZELMOSTWA LISA WITALISA

I

Znano różne w świecie lisy: Był więc lis Ancymon Łysy;
Pospolity lisek rudy, Pełen sprytu i obłudy; Lis niebieski – wielka sknera; Zezowaty lis – przechera;
Czarny lisek ogoniasty; Lis Patrycy Jedenasty; Srebrny lis niezwykle szczwany; Lis Mikita spod Oszmiany;
Lis Telesfor farbowany, Niebezpieczny i zawzięty;
Lis Wincenty, lis Walenty,
Lecz nie było w świecie lisa Ponad lisa Witalisa.
Miał Witalis taki ogon, Że nie było wprost nikogo, Kto nie stanąłby zdumiony: Taki ogon nad ogony! I falisty, i puszysty,
I niezwykle zamaszysty, I ruchliwy na kształt kity – Niezrównany, znakomity!
Gdy Witalis kroczył drogą, Wpierw widziano jego ogon, Co jak ruda chmura zwisa, A dopiero potem – lisa.
Gdy się lis pogrążył we śnie, Dziesięć ptaków jednocześnie W tym ogonie wiło gniazda, Niosło jajka, potem – jazda! Lis się budził niespodzianie I – jadł ptaszki na śniadanie.
Gdy Witalis przed wieczorem Kucnął sobie nad jeziorem I potrząsnął swym ogonem, Wszystkie rybki, zachwycone, Wypływały bardzo prędko Za ogonem jak za wędką: Lis je w sosie wyśmienitym Jadł na obiad z apetytem.
Był Witalis maści rudej, Niezbyt gruby, niezbyt chudy, Miał na prawym oku bielmo I był szelmą. Strasznym szelmą!
Miał rozumu za dziesięciu, Toteż w każdym przedsięwzięciu Wprawiał w podziw swoim sprytem, Wyrobieniem znakomitym, Orientacją doskonałą I dowcipem, jakich mało! A miał w sobie tyle dumy, Jakby wszystkie zjadł rozumy.

II

Jest na wschodzie miasto Łomża. Gdy na wschód się dalej zdąża, Las wyrasta na bezkresie, Ciemny wąwóz jest w tym lesie, W tym wąwozie lis miał jamę, A w tej jamie – dziwy same.
Więc lusterko posrebrzane, Które z tego było znane, Że gdy czyhał ktoś na lisa, Powstawała na nim rysa.
Prócz lusterka miał pudełko, Dokąd zajrzeć mógł przez szkiełko, By ustalić w sposób łatwy, Gdzie zimują kuropatwy Lub na skraju jakiej łączki Zabawiają się zajączki.
Miał prócz tego srebrną misę Z ozdobami i napisem: "Misa lisa Witalisa." Zawsze pełna była misa I nic z niej nie ubywało, Choć Witalis jadł niemało.
Miał ponadto złoty grzebień, Bowiem bardzo dbał o siebie, I grzebieniem tym starannie Czesał ogon nieustannie: Rozczesywał raz i wtóry Z góry na dół i do góry, I raz jeszcze, i na nowo Rozczesywał – daję słowo! Był Witalis rodem z Polski, Lecz kapelusz miał tyrolski, W którym było mu do twarzy, Choć wyglądał nieco starzej.

III

Raz posłyszał, że niedźwiedzie Są w tym roku w wielkiej biedzie, Więc nie tracąc chwili czasu, Żwawo udał się do lasu.
Przyszedł grzeczny, miły, gładki: – Cóż, robaczki? Cóż, niedźwiadki? Krucho z wami? Chodzą gadki, Że bezmięsne już obiadki Jeść musicie! Ziółka, kwiatki, Trawki, listki i sałatki! Chodzą gadki, że za miedzą Dwa zajączki małe siedzą,
Które was za chwilę zjedzą! Wstyd mi za was! Gdy posucha, Niedźwiedź tylko w łapy dmucha. Gdzie popatrzeć – chuderlaki! Przykry mi jest widok taki! Fe! Doprawdy, nie wypada, Lepiej, gdy potrzebna rada, Przyjść po radę do sąsiada.
Zawstydziły się niedźwiedzie: – Źle się nam ostatnio wiedzie, Poradź, poradź nam, sąsiedzie, Powiedz, lisie Witalisie, Jakie jest twe widzimisię? Lis przyczesał sobie ogon I powiedział z miną srogą: – Chodźcie ze mną! Znam zagrodę, W której są prosięta młode.
Jest was pięciu i dla pięciu Będzie dzisiaj po prosięciu!
Ucieszyły się niedźwiedzie: – Prowadź, prowadź nas, sąsiedzie!
Poszli razem leśną drogą. Sam Witalis, prężąc ogon, Uroczyście szedł na przedzie. A za lisem w ślad – niedźwiedzie: Cztery stare, jeden młody. Poszli nocą do zagrody, Lis obejrzał parkan, chatkę I pociągnął za kołatkę. – Któż to straszy dzieci nocą? Kto przychodzi tu i po co?
– To Witalis – lis odrzecze. – Proszę, otwórz mi, człowiecze, Z chlewu zabrać chcę prosiaki, Bo mam dziś apetyt taki.
Po tych słowach lis dał nurka, A tymczasem od podwórka Psów zjawiła się gromada. Każdy szczeka i ujada, Każdy groźnie zęby szczerzy, Każdy gryzie, gdzie należy, Aż niedźwiedzie, pełne trwogi, Powiedziały sobie: – W nogi! Ratuj, lisie Witalisie! Ale psom aż w ślepiach skrzy się I popadły w ferwor taki, Że fruwały tylko kłaki.
Lis tymczasem, sunąc boczkiem, Wbiegł przez furtkę drobnym kroczkiem, Po szelmowsku mrugnął oczkiem, Wszedł ostrożnie od kurnika, Porwał kaczkę, gęś, indyka, Trzy kurczaki i perliczkę, Związał wszystko to rzemyczkiem I, nie tracąc chwili czasu, Pobiegł z łupem swym do lasu.
A niedźwiedzie, nieszczęśliwe, Pogryzione, na wpół żywe, Kulejące, głodne, chore, Odszukały lisią norę.
– Przydybaliśmy cię, rybko! Dosyć żartów! Wyłaź szybko, Wyłaź, lisie Witalisie!
Lis Witalis już – po rysie Na lusterku – poznał snadnie, Że nań gniew niedźwiedzi spadnie. Widząc, że mu coś zagraża, Lis ukazał się w bandażach, W plastrach, szmatach i gałganach: – Spójrzcie, cały jestem w ranach! Ogon strasznie mam zwichnięty, Pokąsane wszystkie pięty: Narażałem własne życie, By was bronić należycie. Wojna była nie na żarty, Psy walczyły jak lamparty, W sposób groźny i zażarty. Lecz wyjawić mogę skromnie, Że daleko im jest do mnie: Gdym wyskoczył zza chałupy, Padły pierwsze cztery trupy, Jeden pies już po minucie W przerażeniu wielkim uciekł, Drugi chciał go wziąć w obronę, Więc zabiłem go ogonem. Cztery dalsze, poranione, Położyły się pod płotem I skonały wkrótce potem, A jedynie niedobitki Was napadły w sposób brzydki. Cóż, dostaliście po skórze. A dlaczego? Boście tchórze! Zawstydziło to niedźwiedzi, Brak im było odpowiedzi, Więc nie żaląc się nikomu Poszły głodne spać do domu. – Żegnaj, lisie Witalisie!