Выбрать главу
Spać lisowi ani śni się! Do swej jamy szybko wrócił, Zdjął bandaże, plastry zrzucił, Zerknął w lustro z miną błogą I przyczesał sobie ogon.
Potem przyniósł chrustu wiązkę, Żeby upiec sobie gąskę. Gąska taka była wściekła, Że na ogniu raka spiekła, Lecz z natury była miła, Więc się pięknie zrumieniła I Witalis porcję tłustą Zjadł z jabłkami i kapustą.

IV

W czas zimowej chłodnej pory Wyszedł lis ze swojej nory: – Do mnie, wszystkie głodomory, Do mnie, z lasów, z kniei, z chaszczy! Mam ja coś dla każdej paszczy! Kto nie dojadł, ten się naje! Znam zwierzęce obyczaje, Znam zwierzęce apetyty I mam pomysł znakomity, Żeby każdy z was był syty.
Zewsząd zbiegły się zwierzęta, Bo dla zwierząt to przynęta, Pokąd iskra życia tli się. – Gadaj, lisie Witalisie, Przybywamy całą zgrają, Bo nam kiszki marsza grają. Opowiadaj, lisie, ściśle O niezwykłym swym pomyśle!
Lis tych słów uważnie słuchał, Po czym rzekł zdejmując z ucha Swój kapelusz zawadiacki: – Umiem piec ze śniegu placki. Mam do tego obok, w lasku, Piec własnego wynalazku. Kto dostarczy kupę śniegu I dorzuci mi do tego Połeć sadła lub słoniny, Ten w niespełna pół godziny Prosto z pieca na śniadanie Placków tłustych niesłychanie Pełny taki wór dostanie.
Mówiąc to potrząsnął worem, Że aż z wora nad otworem Buchnął, mile łechcąc w chrapach, Pieczonego ciasta zapach. Zaś Witalis prawił dalej:
– Mnie bynajmniej się nie pali, Takie placki stale jadam, Ale sobie trud ten zadam, By wyżywić was do wiosny, Bo wasz wygląd jest żałosny.
Co za placki! Szkoda gadać! Mógłbym tydzień opowiadać O ich cudnym aromacie, O ich smaku! Otóż macie.
Z tymi słowy wyjął z wora Placków tuzin czy półtora I sam zjadł je z apetytem, Pomlaskując sobie przy tym.
Po szelmowskim tym popisie Padły głosy: – Witalisie, Co się zjadło, to przepadło, Dostarczymy śnieg i sadło, Uczta będzie wyśmienita, Chcemy najeść się do syta, Chcemy placki mieć – i kwita!
Lis przyczesał sobie ogon: – Placki jutro być już mogą.
Więc nazajutrz bardzo wcześnie, Gdy las tonął jeszcze we śnie, Tłumy zwierząt szły w szeregu, Wlokąc całe góry śniegu, A do tego jeszcze sadło – Tyle, ile go przypadło.
Lis już stał przed swoją norą. Spojrzał: owszem, sadła sporo! Pełen werwy i ochoty Wziął się zaraz do roboty, Zdjął kapelusz, duchem skoczył, Z pięćset śnieżnych kul utoczył, Każdą spłaszczył szybkim ruchem, Tak jak robi się z racuchem, Schwycił sadło i rzetelnie Wysmarował nim patelnię;
I choć jest to rzecz kobieca, Placki wkładać jął do pieca. Z pieca wnet buchnęła para, A Witalis już się stara, Już dorzuca nowe placki, Taki z niego kucharz chwacki.
Przyglądają się zwierzęta, Pilnie chodzą mu po piętach, Wprost doczekać się nie mogą! A Witalis pręży ogon, Zda się, wącha cudny zapach, Aż zwierzętom kręci w chrapach, Aż zwierzętom skręca kiszki. A Witalis zbiera szyszki I do ognia je dorzuca, Krąży, krząta się, przykuca. – Sadła jeszcze! Sadła! Prędzej! No, bo placki wam uwędzę!
Po upływie pól godziny, Niewyraźne strojąc miny, Z pieca wyjął lis patelnię I do zwierząt rzekł bezczelnie: – A to dziwna jest przygoda! proszę, spójrzcie, sama woda! Z takim śniegiem trudu szkoda: Rozpuszczony, mokry, sypki – Mogłyby w nim pływać rybki! A mówiłem, że to nie to! Śnieg powinien być jak beton – Zamarznięty i w kawałkach. Taki właśnie jest w Suwałkach, W Augustowie, w Ostrołęce… A to co! Umywam ręce! Poszło całe wasze sadło, Tyle pracy mej przepadło! Nie nabiorę się powtórnie, Mam was dosyć, boście durnie!
Zawstydziły się zwierzęta. Racja! Nikt z nich nie pamiętał, Że przed samym świtem jeszcze Padał śnieg zmieszany z deszczem. A śnieg z deszczem jest wodnisty – Fakt dla wszystkich oczywisty.
Na nic całe przedsięwzięcie!
Lis wykręcił się na pięcie, Spuścił ogon na znak smutku I do nory powolutku Poszedł, by się zamknąć w norze, Bo był w bardzo złym humorze. Lecz gdy już odeszli goście, Wtedy z pieca jak najprościej Wyjął sadło, włożył w garnki, Garnki schował do spiżarki, Po czym, dumny z tego zysku, Krzyknął: – Brawo, Witalisku!

V

Jak co rok w Zielone Święta Zgromadziły się zwierzęta Dla obioru prezydenta.
Jest to taka ważna sprawa, Że zwierzęce wszystkie prawa Dzień ten czynią dniem przymierza: Zwierz na zwierza nie uderza, Gęś jest pewna swego pierza, Pies nie czai się na jeża, Owca może wyjść ze stada – Nikt nikogo nie napada. Kot nie drapie, wilk nie zjada, Nawet zając, choć ma pietra, Z odległości kilometra Obserwuje te wybory, Nawet mysz wychodzi z nory, Nawet tchórz ze strachu chory Na wybory śpieszy żwawo, Bo mu wolno. Bo ma prawo.
Lis Witalis, wielki szelma, Łypie białkiem swego bielma, Pręży ogon znakomity, Zwisający na kształt kity, I w tyrolskim kapeluszu Krąży pełen animuszu.
Tu do wilka się przymili I coś szepnie, tam po chwili Do niedźwiedzia chyłkiem sunie, Jakieś słówko rzuci kunie, Chytrze mrugnie do jelenia, Jeża muśnie od niechcenia, Mysz ogonem połaskocze, Mimochodem, Bóg wie o czym, Porozmawia chwilkę z rysiem. – Świetnie, lisie Witalisie!
Wszyscy myślą: "A to szelma! Jakiś w tym, widocznie, cel ma"
Już najstarszy wilk buławą Machnął w lewo, machnął w prawo; Takie jest zwierzęce prawo.