Już wybory rozpoczęta –
Któż zostanie prezydentem?
Lis spryciarzem był bezsprzecznie,
Więc o głos poprosił grzecznie,
Wszedł na pień i w słowach kilku
Tak powiedział:
– Zacny wilku,
I wy, wszyscy tu zebrani,
Tak przeze mnie szanowani,
Albo mówiąc wprost – zwierzęta!
Macie wybrać prezydenta.
Czyż jest ktoś, kto nie pamięta
Zasług lisa Witalisa?
W pięciu tomach ich nie spisać!
Otóż ja przed wielu laty,
Gdym był młody i bogaty,
W ciągu jednej tylko wiosny
Zasadziłem tutaj sosny,
Buki, dęby – niemal wszystko,
By zwierzętom dać schronisko!
Dla was szereg lat z zapałem
Drób w kurnikach hodowałem,
Dla was w chlewach tuczę wieprze,
Byście mieli życie lepsze.
Jestem waszym dobrodziejem,
A sam nie śpię, a sam nie jem,
Tylko myślę dniem i nocą,
Jak zwierzętom przyjść z pomocą…
Mruknął niedźwiedź do sąsiada:
– Co tu gadać – dobrze gada!
Szepnął borsuk: – Jaka swada,
Jaka dykcja i wymowa,
To przynajmniej tęga głowa!
A tymczasem lis po chwili
Ciągnął dalej: – Moi mili,
Nie namawiam, ale radzę:
Jeśli dziś otrzymam władzę,
Daję słowo, że zasadzę
W ciągu pięciu dni na piasku
Drzewa mego wynalazku.
Już nie szyszki, nie żołędzie,
Ale rosnąć na nich będzie
Schab wędzony i pieczony,
Boczki, szynki, salcesony,
Mortadela i serdelki,
Mięs przeróżnych wybór wielki,
Nawet prosię w galarecie,
Jeśli tylko zapragniecie.
Wszystkim oczy aż zabłysły:
– Lis niezgorsze ma pomysły,
Niech zostanie prezydentem!
– Czy przyjęte? – Tak! Przyjęte!
Niedźwiedź objął go za szyję
I zawołał: – Niech nam żyje!
– Żyj nam, lisie Witalisie! –
Powtórzyły za nim rysie,
Kuny, tchórze i jelenie
Oraz całe zgromadzenie.
Po wyborach zgodnie z prawem
Lis od wilka wziął buławę
I do domu cztery kozły
Z wielką pompą go zawiozły.
Kiedy jechał leśną drogą,
Wpierw widziano jego ogon,
Co jak ruda chmura zwisa,
A dopiero potem – lisa.
Już nazajutrz na polanie
Zaczął lis urzędowanie.
Kazał podać sobie korę,
Wziął do garści pióro spore
I ustawę za ustawą
Jął wydawać z wielką wprawą:
– Zarządzamy, by zwierzęta
Do użytku prezydenta
Oddawały, prócz okupu,
Czwartą część swojego łupu.
Żeby każdy ptak od maja
Aż do maja wszystkie jaja
Niósł dla lisa Witalisa,
Który żółtka z nich wysysa.
Żeby kury i kurczęta
Same szły do prezydenta
I prosiły, by na rożnie
Raczył upiec je ostrożnie.
Nie pamiętam już, niestety,
Jakie prawa i dekrety
Wydał jeszcze lis ponadto,
Lecz zwierzęcy cały świat to,
Pełen lęku i poddania,
Wykonywał bez szemrania.
*
Upływały dni, tygodnie…
Lis Witalis żył wygodnie,
Łupił wszystkich, jak się dało,
I korzyści miał niemało.
Przed siedzibą jego zawsze
Dwa niedźwiedzie co najżwawsze
Stały sprawnie i wzorowo
Pełniąc wartę honorową.
Stały też jelenie cztery,
By go wozić na spacery.
A wiewiórki przez dzień cały
Przy ogonie się krzątały
I chuchały, i dmuchały,
I bez przerwy go czesały.
Nikt spokoju nie miał w lesie:
Ten usłuży, tamten poda,
Ten przyniesie, ten odniesie,
Nawet borsuk – wojewoda,
Choć to bardzo dumna sztuka,
Był u lisa za hajduka,
Więc złościło to borsuka.
Jadł Witalis za dwudziestu
I zwierzęta bez protestu
Napychały mu spiżarnię,
Chociaż same jadły marnie.
Nigdy nie chciał z nikim gadać
Ani nawet odpowiadać
Na pytania, na podania
I nie dawał posłuchania.
Siedział dumny niczym basza,
Jadł i mówił: – Sprawa wasza
Dobrze dbać o mój żołądek.
Taki musi być porządek!
Jam prezydent, czyli władza,
A jak komu nie dogadza,
Niech zabiera się i zmiata,
Jeśli nie chce wąchać bata!
Gdy już wreszcie lisi nierząd
Klęską spadł na życie zwierząt,
Wilk cichaczem, bez hałasu,
Zwołał wielki wiec do lasu
I gdy wszyscy się zebrali,
Rzekł: – Nie może być tak dalej!
VI
Czeka wszystkich nas zagłada
I jest na to jedna rada:
Złapmy lisa lub zastrzelmy –
Dość już rządów tego szelmy,
Tego lisa Witalisa,
Który soki z nas wysysa!
Padły słowa: – Racja! Brawo!
– Lis Witalis gwałci prawo!
– Zniszczył wszystkich nas ze szczętem!
– Precz! Precz z takim prezydentem!
I uchwalił wiec zwierzęcy,
Że nie ścierpi tego więcej,
Że lis broił co niemiara,
Więc go musi spotkać kara.
Lis tymczasem do lusterka
Niespokojnym okiem zerka;
Nagle widzi – co to? Rysa!
Strach obleciał Witalisa.
A tu rysa rośnie, rośnie,
Załamuje się ukośnie
I lusterko całe łamie.
A Witalis siedząc w jamie
Zimny pot ociera z czoła.
– Sprawa jednak niewesoła!
machnął raz czy dwa ogonem,
Po czym smutnie rzekł: – Skończone!
Co użyłem, to użyłem,
Dobrze jadłem, dobrze piłem,
Za to teraz czas mi w drogę.
Trudno. Zostać tu nie mogę!
Zapakował parę waliz.
I chciał umknąć lis Witalis.
Zatrzymały go niedźwiedzie:
– Po co śpieszyć się, sąsiedzie?
Nie tak prędko, jeszcze chwilka,
Wstąpić musisz wpierw do wilka,
Wilk ma spraw do ciebie kilka.
– Wilk zaprasza? Rzecz ciekawa!
– Wilk cię wzywa w imię prawa!
– Ani myślę. Nie chce mi się!
– Mamy rozkaz Witalisie,
Lepiej się nie stawiaj hardo,
Bo dostaniesz halabardą.
Tu lisowi ścierpła skóra.
Widząc, że już nic nie wskóra,
Ciężko westchnął, spuścił ogon
I potulnie ruszył drogą.
Wilk nań czekał w cieniu buka:
Z prawej strony miał borsuka,
Z lewej dzika. Nieco dalej
Delegaci zwierząt stali.
Lis zatrzymał się w pół drogi,
Ale wilk, ogromnie srogi,
Ryknął: – Bliżej! Ruszaj mi się!
Kara cię nie minie, lisie!
Brać go!
Wzięły go dwa rysie,
Ten za nogi, ów za głowę;
Wilk zawołał więc: – Gotowe!
Wtedy wyszły dwie łasiczki;
Miała każda z nich nożyczki.
Pochwyciły ogon lisa,
Co jak ruda chmura zwisał,
I do pracy się zabrały:
Cięły, strzygły, przystrzygały,
Odrzucały rude pęki,
Podcinały puszek miękki
Szybko, zwinnie, lecz ostrożnie.
A lis wił się jak na rożnie,
Jęczał, szlochał, zrozpaczony:
– Taki ogon nad ogony
Ostrzyc… zniszczyć! O zbrodniarze!
Jakżeż teraz się pokażę?
Jak pokażę się z ogonem
Tak nikczemnie ostrzyżonym?!