Isaac Asimov & Robert Silverberg
Brzydki mały chłopiec
Samotny w mrocznej pustce forkasztelu zdawał się jakby większy, ogromny, bardzo stary — stary jak sam Ojciec Czas, który powinien był przybyć do tego miejsca cichego jak grobowiec, by cierpliwymi oczyma spoglądać na krótkotrwałe zwycięstwo snu-pocieszyciela. On jednak był tylko dzieckiem czasu, samotnym zabytkiem przepadlego i zapomnianego pokolenia. …
Martinowi Harry’emu Greenbergowi
z podwójną dozą serdeczności
PROLOG
Srebrny Obłok
Nocą pojawił się śnieg. Delikatny kurz śniegu, cienki jak mgiełka, przywędrował z zachodnim wiatrem. Był to śnieg, który najwyraźniej przebył daleką drogę. Towarzyszył mu bowiem wciąż zapach morza. Zapach ten unosił się teraz nad ponurą, rozległą tundrą, którą zaczynało ogrzewać słońce wczesnego poranka.
Srebrny Obłok widział morze raz w życiu, dawno temu, kiedy był jeszcze chłopcem i kiedy Lud wciąż jeszcze polował na zachodnich terenach. Morze było ogromne, ciemne i niespokojne, a kiedy światło słoneczne padało na nie w pewien określony sposób, iskrzyło się jak przedziwny płynny ogień. Wejść w nie oznaczało wybrać śmierć, ale kiedy człowiek na nie patrzył, czuł się cudownie. Nigdy go już więcej nie zobaczy — tego jednego Srebrny Obłok był pewien. Tereny nadmorskie znajdowały się teraz w rękach Innych, a Lud wycofywał się, z każdym rokiem zbliżając się coraz bardziej do miejsca, w którym rodzi się słońce. A gdyby nawet zdarzyło się tak, że Inni zniknęliby tak nagle, jak się pojawili, Srebrny Obłok nie powróciłby na wybrzeże. Nie miał na to nadziei. Był za stary, za bardzo kulał i jego koniec był zbyt bliski. Droga powrotna w tamte strony zabrałaby tyle czasu, ile trwa połowa życia człowieka, albo nawet dłużej. A Srebrny Obłok nie miał już przed sobą połowy życia. Zostały mu dwa, a może — przy odrobinie szczęścia — trzy lata. Tak, nie zostało mu więcej czasu.
Nie martwił się tym jednak. Widział przecież morze. Raz w życiu. Prawie nikt z jego plemienia nie mógł się tym pochwalić. Nigdy nie zapomni zapachu morza. Nie zapomni też jego wielkiej, rozkołysanej potęgi.
W tej chwili Srebrny Obłok stał na wzniesieniu, z którego widać było obozowisko i patrzył na równinę, która nieoczekiwanie pokryła się śniegiem. Rozdymał szeroko nozdrza, oddychał głęboko i wchłaniał dochodzący do niego z dołu wraz z oparami topniejącego śniegu przypominający woń piżma zapach morza. Stał tak i przez krótką chwilę czuł się znowu młodo.
Przez krótką chwilę.
— Wczoraj wieczorem, kiedy rozbijaliśmy obóz, nie wspominałeś nic o śniegu — odezwał się za nim jakiś głos.
Był to głos Tej Która Wie. Dlaczego Ta Która Wie przyszła za nim aż tutaj? Srebrny Obłok oddalił się przecież, bo pragnął w samotności rozkoszować się spokojem świtu. A ona była ostatnią osobą, przez którą chciał być niepokojony.
Odwrócił się powoli i stanął z nią twarzą w twarz.
— Czy śnieg to coś tak niezwykłego, że powinienem zapowiadać każde jego przyjście?
— Jest piąty tydzień lata, Srebrny Obłoku. Srebrny Obłok wzruszył ramionami.
— W lecie też się zdarza, że pada śnieg, kobieto.
— Ale w piątym tygodniu?
— W piątym czy nie w piątym — odpowiedział Srebrny Obłok. — Pamiętam takie lata, w których śnieg w ogóle nie przestawał padać. Padał wtedy dzień w dzień. Jasne letnie słońce prześwitywało przez niego, a on padał i padał. I to na zachodzie, gdzie latem jest cieplej niż tutaj.
— To było bardzo dawno temu. Mnie nie było jeszcze wtedy na świecie. Wszyscy mówią, że teraz wszędzie lata są coraz lepsze i chyba mają rację. Powinieneś był nam powiedzieć, że śnieg będzie padał, Srebrny Obłoku.
— A czy to jest jakiś wielki śnieg? To przecież tylko taka sobie mała zadymka.
— Gdybyśmy wiedzieli, moglibyśmy spać przykryci.
— Z powodu takiej małej zadymki?
— Tak. Kto lubi budzić się ze śniegiem na twarzy? Powinieneś był nas ostrzec.
— Nie wydawało mi się to ważne — powiedział Srebrny Obłok ze złością.
— A jednak powinieneś był nas uprzedzić. Chyba że nie miałeś pojęcia, iż będzie padało.
Ta Która Wie popatrzyła na niego przeciągle, wzrokiem pełnym wrogości i urazy. Srebrny Obłok pomyślał, że w miarę jak czas coraz potężniej narusza ją swoim zębem, Ta Która Wie staje się coraz bardziej denerwująca. Pamiętał czasy, kiedy była piękną, smukłą dziewczyną noszącą imię Spadająca Rzeka, dziewczyną o gęstych, opadających kaskadami ciemnych włosach i piersiach jak letnie melony. Pożądali jej wtedy wszyscy mężczyźni w ich plemieniu. On też, nie wypiera się tego wcale. Teraz jednak przeżyła swoją trzydziestą zimę i jej włosy stały się podobne do białych sznurów. Piersi były puste i mężczyźni nie patrzyli już na nią pożądliwym wzrokiem. Zmieniła imię. Nazwała się teraz Tą Która Wie i przybierała minę osoby, która zjadła wszystkie rozumy, tak jakby sama Bogini wstąpiła w jej duszę.
Srebrny Obłok spojrzał na nią gniewnie.
— Wiedziałem, że będzie padał śnieg. Ale wiedziałem też, że nie warto o tym mówić. Czułem śnieg w udzie, w tym miejscu, gdzie mam starą ranę, tam, gdzie zawsze czuję, że nadchodzi.
— Naprawdę?
— Więc uważasz, że jestem kłamcą? Tak?
— Gdybyś wiedział, że śnieg będzie padał, tobyś nam o tym powiedział. Ty także, tak jak wszyscy, wolałbyś spać pod przykryciem. Nawet chyba bardziej niż inni.
— A więc zabij mnie — powiedział Srebrny Obłok. — Przyznaję się do wszystkiego. Nie wyczułem, że będzie śnieg. Dlatego nie ostrzegłem cię i ty obudziłaś się ze śniegiem na twarzy. To straszny grzech. Zawołaj Drużynę Zabijaczy, każ im zaprowadzić mnie na pagórek i uderzyć dwanaście razy maczugą z kości słoniowej. Czy uważasz, że bym się tym przejął? Widziałem czterdzieści kilka zim. Jestem bardzo zmęczony. Gdybyś zechciała stanąć na jakiś czas na czele plemienia, byłbym szczęśliwy, mógłbym się usunąć i…
— No nie, Srebrny Obłoku.
— Uważasz, że tak powinno być, prawda? Ty z dnia na dzień stajesz się coraz bardziej oświecona. Wielka mądrość wypełnia twój umysł. A ja po prostu się starzeję. Zastąp mnie. Masz, weź to.
Zdjął przysługującą wodzowi opończę z niedźwiedziego futra i rzucił gwałtownie w twarz Tej Która Wie.
— No dalej, bierz to! I czapkę z piór, i buławę z kości słoniowej, i całą resztę. Zejdziemy do obozowiska, ogłosimy to wszem i wobec. Mój czas upłynął. Teraz ty możesz być wodzem. Masz! Plemię należy do ciebie!
— Zachowujesz się jak głupiec. Jesteś też nieszczery. Dzień, w którym czapka z piór i buława z kości słoniowej przestaną należeć do ciebie, będzie dniem, kiedy rano znajdziemy cię zimnego i sztywnego, leżącego na ziemi. Wcześniej to nie nastąpi. — Odrzuciła mu opończę. — Daruj sobie te patetyczne gesty. Ja nie mam najmniejszej ochoty zajmować twojego miejsca. Nie zrobię tego ani teraz, ani po twojej śmierci. Dobrze o tym wiesz.
— Więc dlaczego tu przyszłaś i dręczysz mnie z powodu tej żałosnej małej zadymki?
— Bo jest piąty tydzień lata.
— No to co? Już przecież o tym mówiliśmy. Śnieg może padać o każdej porze roku. Wiesz o tym bardzo dobrze.
— Przyjrzałam się pałeczkom do mierzenia czasu. Nie mieliśmy śniegu o tak późnej porze od czasu, gdy byłam dziewczynką.